Druga połowa lutego. Wysyp komedii romantycznych w kinach, piździawka na dworze, rok przestępny co cztery lata, sukces polskiego klubu w europejskich pucharach. Gdybyśmy poprosili was o skreślenie niepasującego elementu, nie byłoby to zadanie o najwyższym poziomie trudności. Odpadnięcie naszego reprezentanta z pucharów przy pierwszej lepszej wiosennej okazji to już stały element krajobrazu, coś jak śnieg, który za cholerę nie chce stopnieć, mimo że z dnia na dzień robi się coraz cieplej.
Siedem podejść. Siedem wiosennych podejść do pucharów w XXI wieku, z których żadne nie zakończyło się sukcesem. Złożyło się na to aż czternaście spotkań i tylko jedna wygrana (!!!). Wiosną jesteśmy w ostatnich latach mniej więcej tak silnym graczem, jak obecny Ruch Chorzów na rynku transferowym. Przypomnijmy – w Chorzowie borykają się właśnie z zakazem transferowym.
Marazm, bezradność i niedosyt tym większy, że parę razy naprawdę mogliśmy wbić przeciwnikom więcej szpilek. Jak wyglądały te nasze próby?
2002/03 WISŁA KRAKÓW – LAZIO RZYM (3:3, 1:2)
Najlepsza polska drużyna klubowa w XXI wieku? Nie umniejszając niczego obecnej Legii, która odniosła przecież większy sukces – tak to chyba trzeba ująć. Na ataku Żurawski, na skrzydłach Uche i Kosowski, w środku Cantoro, w obronie Baszczyński czy Głowacki – plejada gwiazd. Nic dziwnego, że tamtą kampanię uznaje się za jedną z najpiękniejszych w tym stuleciu. Udało się wyeliminować Parmę, udało się odprawić z kwitkiem Schalke, ale – no właśnie – wszystko, co dobre, przyszło jesienią. Wiosną Wisła wyłożyła się na Lazio.
W pierwszym starciu walczyła jak równy z równym, zrobiła fantastyczne show i wykręciła wynik, który rozbudził apetyty (3:3) – to trzeba jej oddać. Rewanż także zaczął się dla wiślaków rewelacyjnie – bardzo szybko na prowadzenie wyprowadził ich Marcin Kuźba. Cały ten mecz był jednak zbiorem dziwnych sytuacji. Pierwsza, jeszcze sprzed pierwszego gwizdka – murawa w pierwotnym terminie nadawała się tylko do wypasu bydła, mecz trzeba było przełożyć na inny dzień. W międzyczasie – by ekspresowo doprowadzić płytę do stanu używalności – ściągnięto nowoczesną jak na tamte czasy aparaturę. Druga niecodzienna sytuacja – kontuzja sędziego, która trwała dłuższą chwilę i przyniosła dla Wisły fatalne konsekwencje. To oczywiście nie wina arbitrów, ale po tej przerwie Wisła zgasła kompletnie, zaczęła nadstawiać rywalowi policzki, zamiast samemu kreować ataki. Efekt? Szybkie wyrównanie i gol na 1:2 w drugiej połowie. Ogromne rozczarowanie.
Czego zabrakło do awansu? Tomasza Frankowskiego. As Wisły pauzował (jak zresztą przez większość sezonu) z powodu kontuzji.
2003/04 DYSKOBOLIA GRODZISK WIELKOPOLSKI – GIRONDINS BORDEAUX (0:1, 1:4)
Droga klubiku z małego miasta bez większych tradycji piłkarskich była imponująca, coś jakby za kilka lat przez kilka faz pucharowych przeszła drużyna z takiego miasta jak Łęczna. Zbigniew Drzymała zebrał w Grodzisku Wielkopolskim całkiem niezłą ekipę – był Wieszczycki, duet Rasiak-Niedzielan, Kriżanac czy Mila. We wcześniejszych fazach udało się wyrzucić z pucharów Herthę i Manchester City (po fantastycznym wolnym Mili). Trzeba docenić ten sukces, bo wymienione drużyny do ogórków absolutnie nie należały.
Sam dwumecz z Girondins Bordeaux obył się jednak bez większej historii. W Grodzisku oglądaliśmy typową murarkę – i w sumie prawie się udało, ekipę Radolsky’ego skarcono dopiero w doliczonym czasie gry (a konkretnie zrobił to Chamakh). Rewanż? Cóż, to już była ostra jazda bez trzymanki, o której – choćby z szacunku dla dokonań tamtej ekipy – specjalnie przypominać nie warto.
Czego zabrakło do awansu? Pięciu wolnych Mili z okolic 20. metra.
2008/09 LECH POZNAŃ – UDINESE (2:2, 1:2)
Wczorajsza środa w Lidze Mistrzów. Lewy powoduje karnego, Alexis Sanchez zamienia go na gola (po dobitce), później Polak dorzuca bramkę i bajeczną asystę. Co ma to do pucharowej przygody Lecha? Ano to, że obaj panowie stanęli ze sobą oko w oko już dużo wcześniej, właśnie w starciu Kolejorza z Udinese. Żeby było śmieszniej – to Lewy robił wówczas za skrzydłowego, a Chilijczykowi bliżej było do egzekutora. Gdybyście wtedy nam powiedzieli, że wkrótce obu wrzucimy do grona dziesięciu najlepszych piłkarzy świata, prawdopodobnie zalecalibyśmy mocny kontakt ze ścianą. Z sentymentem wracamy do czasów, gdy jeszcze uważaliśmy Smudę za poważnego fachowca a o polskim piłkarzu w barwach Bayernu nie marzyliśmy nawet w mokrych snach. Do czasów, gdy Sławek Peszko jawił nam się jako zbawca reprezentacji a Manuel Arboleda w europejskich potyczkach był skuteczniejszy niż każdy napastnik. 0:2 w Poznaniu wyciągnięte do 2:2, długo utrzymywane 1:1 na włoskiej ziemi i…
Nie wiemy, jaki plan kiełkował w głowie Marcina Kikuta, ale zakładamy, że było to coś w stylu “przejdę wszystkich i załaduję do pustaka”. Jak się domyślacie – nie udało się. Wspaniały plan prawego obrońcy rozbił się już na pierwszym rywalu (wszyscy w szoku), poszła kontra, z Lecha nie było już czego zbierać.
Czego zabrakło do awansu? Większych kołków w butach Kikuta, suchej murawy, kleju w piłce i na butach. Ciut wyższych umiejętności technicznych, które uniemożliwiły Marcinowi Kikutowi przedryblowanie jedenastu przeciwników.
2010/11 LECH POZNAŃ – SPORTING BRAGA (1:0, 0:2)
W tym dwumeczu wszystko układało się pod Kolejorza. Po pierwsze – pogoda. Możemy sobie wmawiać, że warunki zawsze są równe dla wszystkich, ale to oczywista bzdura – zima zaskoczyła Portugalczyków mniej więcej tak, jak – nie przymierzając – polskich kierowców. Po drugie – Sporting w zimowym okienku sprzedał swoje gwiazdy (za 8,5 miliona), wzmacniając się tylko ochłapami (za 300 tys.), a na dodatek przystępując do dwumeczu w zdziesiątkowanym składzie. Okoliczności dobre, a więc i wynik dobry – 1:0 po bramce Rudnevsa, można było jechać do Bragi z podniesioną głową. Tym bardziej, że w fazie grupowej nie takim ekipom urywało się już punkty, by wspomnieć choćby Juventus czy Manchester City.
Była to jednak tylko zasłona dymna. W Portugalii rozpoczęła się zupełnie inna gra w piłkę. Lechici nagle zaczęli nie nadążać, nagle byli z przodu produktywni mniej więcej tak jak rowerowy łańcuch. Nie pomogła też taktyka Bakero, który wystawił w tym meczu Rudnevsa na skrzydle (???) a Stilicia na środku ataku (???). Wspomniany wcześniej Kikut także okazał się piłkarskim objawieniem na pozycji skrzydłowego, zajebistych piłek ze środka pola nie rozdawał też Kriwiec. Może gdyby rewanż znów rozegrać w śnieżycy, może gdyby Braga była jeszcze bardziej zdziesiątkowana, może gdyby drużynę wciąż układał Zielińśki a nie pseudotrener Bakero… To już tylko zaawansowana gdybologia – cała przygoda tamtego Lecha w pucharach była rewelacyjna i to wręcz trzeba docenić.
Czego zabrakło do awansu? Dogadania się na mecz rewanżowy na neutralnym terenie. Wybralibyśmy pomiędzy Alaską, Syberią a Antarktydą.
2011/12 LEGIA WARSZAWA – SPORTING LIZBONA (2:2, 0:1)
Fajna, naprawdę fajna była ta drużyna. Mieszanka doświadczenia z młodością. Na boisku weterani jak Żewłakow czy Ljuboja, obok nich zuchwale radzący sobie młokosi pokroju Wolskiego, Żyro czy Koseckiego. Po pierwszym meczu warszawianie schodzili z duuużym niedosytem. 2:2 to niby wynik, który niczego nie przesądzał, ale z przebiegu meczu spokojnie można było wycisnąć – powiedzmy – 4:2. Sporting co rusz się gubił, grał chaotycznie, Legia stwarzała sobie sytuacje, wszystko przychodziło jej z bajeczną łatwością…
A potem przyszedł rewanż.
Czego w nim zabrakło? Drugiego Spartaka. Nawet Skorża mówi po pierwszym meczu: – Musimy liczyć na powtórkę z Moskwy. Pamiętacie to spotkanie? Mecz na Łużnikach o wejście do LE, Legia dostaje po zębach a tu bach – gol na 2:1. Chwilę później bach – strzał życia Rybusa na 2:2. Długie minuty bicia głową w mur i trzeci, zabójczy cios – Janusz Gol trafia w doliczonym czasie gry. Piękna historia uświadamiająca wszystkim, że odważna gra zawsze się opłaci. Legia zagrała jednak zupełnie na odwrót. Taki to był drugi Spartak, że na bramkę Sportingu poszły tylko dwa celne strzały (pierwszy w 58. minucie). Gdyby trzeba było bronić dwubramkowej przewagi – pewnie uznalibyśmy to za rewelacyjny mecz. Tak się jednak składa, że wynik trzeba było gonić. Szkoda, bo Sporting jako jeden z nielicznych wiosennych rywali Polaków był naprawdę do puknięcia.
Czego zabrakło do awansu? Killera pokroju Nikolicia w pierwszym meczu. Sorry, ten dwumecz można było wtedy już nawet rozstrzygnąć.
2011/12 WISŁA KRAKÓW – STANDARD LIEGE (1:1, 0:0)
Dwóch polskich reprezentantów w pucharach i dwóch z sukcesem w fazie grupowej – jak na polskie warunki prawdziwy luksus. Wynik pierwszego meczu w Krakowie był na pozór może średni, ale gdy weźmiemy pod uwagę okoliczności, trzeba go uznać za całkiem znośny. 26. minuta, lekkomyślny faul Czekaja w polu karnym – nie dość, że czerwona, to jeszcze bramka z jedenastu metrów na 1:0. Sukcesem Wisły było to, że dwumecz nie zakończył się już w Krakowie. Wręcz przeciwnie – udało się wyszarpać remis, choć nie ma co ukrywać, że głównie przez minimalizm Belgów. Niespecjalnie dążyli ku temu, by gromić swojego rywala.
Czyli robili dokładnie to, co Wisła w rewanżu. Wisła niespecjalnie kwapiła się do tego, by wyprowadzać na swoich rywali jakieś konkretne ataki. Standard sam siebie karcić jednak nie chciał i pokornie dotrwał do meczu ciesząc się, że udało się ogolić rywala minimalnym nakładem sił. Z występów tamtej Wisły w LE zapamiętaliśmy jednak coś zupełnie innego.
Czego zabrakło do awansu? Celnych strzałów (w rewanżu Wisła nie oddała ani jednego), bo – uwaga, odkrywamy prawdę objawioną – jeśli nie oddajesz celnych strzałów, nie wygrywasz meczów.
2014/15 LEGIA WARSZAWA – AJAX AMSTERDAM (0:1, 0:3)
Klisza z tego meczu, która utkwiła nam w głowie najbardziej? Miroslav Radović w klubowej kurtce z posępną miną obserwujący to, co dzieje się na boisku. Ileż my wokół jego osoby obserwowaliśmy emocji – chyba nawet więcej, niż na boisku. Kontrakt życia dopinany tuż przed – kto wie – najważniejszym meczem w karierze. Odchodzić i zostawiać drużynę w takim momencie czy olać ciepłym moczem bilet do kopalni złota? Górę wziął rozsądek, lecz tylko u Radovicia – Henning Berg stwierdził wówczas, że skoro Serb nie zamierza pomóc Legii w całym dwumeczu, może spadać na trybuny już teraz.
Tyle negatywnych emocji, a na boisku było przecież jeszcze gorzej. Pierwsza połowa pierwszego meczu – obrona Częstochowy. Nieskuteczna, bo legionistów ukłuł w końcu – ehh – Arek Milik, który popisał się fantastycznym strzałem sprzed pola karnego. W drugiej okazało się, że przyciśnięty Ajax też potrafi się pogubić – warszawianie zaczęli z grubej rury, ale ciężko myśleć o dobrym wyniku, gdy przydarza się TO:
Efekt? 1:0 w Amsterdamie do końca i spora nadzieja przed meczem w Warszawie. Tam było jednak jeszcze smutniej i nie, nie tylko dlatego, że na stadionie zabrakło kibiców. Wszystko rozstrzygnęło się w zasadzie w pierwszej części meczu. Najpierw Milik przeszedł z piłką pół boiska i strzelił gorszą nogą, a piłka idąca prosto w Kuciaka bez problemu znalazła drogę do siatki. Za chwilę – jeb, 0:2. Moment później – znów Milik, tym razem mierzony strzał przy słupku, 0:3. Czy Legia dochodziła w ogóle do głosu? Oczywiście, że tak. Nie da się natomiast myśleć o pozytywnym rozstrzygnięciu, gdy przytrafia ci się TO:
Tak, to po tym meczu doszło do epickiej wymiany zdań:
– Fatalnie wyglądasz… Powiedz mi, jak to było z twoją sytuacją w drugiej połowie.
– Fatalny to ty jesteś, następne pytanie proszę.
Czego zabrakło do awansu? Celnych strzałów z kilku metrów w prostokątną bramkę o wymiarach 7,32 metra na 2,44.
***
Dopiero co udało nam się wyjść z grupy dużego turnieju po latach niemocy, jesteśmy świeżo po przełamaniu klątwy Ligi Mistrzów… Czas na zerwanie z kolejną tradycją?
To już chyba nie byłby wyjątek potwierdzający regułę a naturalna konsekwencja.
Fot. FotoPyK