Trzeba to sobie brutalnie powiedzieć: organizatorzy olimpijskiej próby w PjongCzang o skokach narciarskich nie mają wielkiego pojęcia. Jeszcze niedawno myśleli na przykład, że wiatr wiejący pod narty ogranicza zawodnika. Dziś niespodziewanie przenieśli konkurs z dużego obiektu na normalny, nie dając wcześniej skoczkom nawet możliwości treningu! W tym zamieszaniu bezkonkurencyjny był Maciej Kot. Na wygraną w Pucharze Świata czekał 9 lat, a kiedy już zwyciężył, to dwa razy w ciągu niespełna tygodnia!
– Po zwycięstwie w Sapporo powiedziałem sobie, że to ma być pierwsze, a nie ostatnie. Teraz udało mi się wygrać znowu – cieszył się Kot tuż po zakończeniu konkursu w PjongCzang. Konkursu, w którym zdecydowanie nie zanosiło się na jego zwycięstwo. Po pierwszym skoku był czwarty (108,5 m) i to była jedyna dobra wiadomość dla nas. Stoch jak zwykle skakał w fatalnych warunkach i zaliczył tylko 100 metrów. Jak wiadomo jednak, prawdziwych mężczyzn poznaje się nie po tym, jak zaczynają, ale po tym, jak kończą. W drugiej próbie mistrz olimpijski z Soczi palnął 107,5, dzięki czemu zawody zakończył na niezłej 6. pozycji. Ale wszystkich przebił Maciej, który poleciał aż 110,5 metra. Skaczący po nim Stefan Kraft, Daniel Andre Tande i Peter Prevc w komplecie lądowali niewiele za granicą 100 metrów.
– To był bardzo trudny konkurs, bo nie mieliśmy nawet treningu na tej skoczni, tylko kwalifikacje i od razu potem zawody. Tym bardziej się cieszę ze zwycięstwa – podsumował Kot, który klasyfikacji generalnej Pucharu Świata jest piąty, a do czwartego Domena Prevca traci już tylko 16 punktów. Liderem jest Stoch, ale jego przewaga nad Stefanem Kraftem stopniała do 60 punktów.
Ewidentnie Kamilowi wyrósł w drużynie poważny konkurent. Zarówno do medali na nadchodzących wielkimi krokami mistrzostwach świata w Lahti (24 lutego – 4 marca), jak i na przyszłorocznych igrzyskach w PjongCzang. Jedna rada dla Maćka Kota: zdecydowanie powinien nauczyć się hymnu. Na początku wprawdzie coś śpiewał, ale kiedy organizatorzy zagrali drugą zwrotkę, zwycięzcy zabrakło słów.
„Mazurek Dąbrowskiego” został odegrany elegancko, ale to raczej wyjątek od reguły, która mówi, że koreańska organizacja pozostawia sporo do życzenia. Przeniesienie zawodów na inną skocznię w trybie „last minute”, źle przygotowane tory (drobinki lodu wyhamowały na przykład Stefana Hulę, który musiał powtarzać skok w pierwszej serii) to tylko początek problemów. Dość powiedzieć, że kiedy polscy skoczkowie (jakby nie było, obecnie najlepsza drużyna na świecie) dolecieli do PjongCzang, w hotelu czekała na nich przykra niespodzianka.
– Jestem mocno rozdrażniony, bo jesteśmy po męczącej podróży, a od ponad pół godziny szukamy naszych pokojów i nikt nie może nam pomóc. Nie ma też dla nas nic do jedzenia – opowiadał Kamil Stoch w rozmowie z TVP Sport po dotarciu do PjongCzang.
Cóż, wygląda na to, że olimpijski test wypadł średnio dla Stocha, świetnie dla Kota i fatalnie dla organizatorów. Dobrze, że został jeszcze rok: Koreańczycy poprawią niedociągnięcia i poduczą się trochę skoków (tak, wiatr pod narty jest jednak dobry), a Maciek powtórzy sobie słowa „Mazurka Dąbrowskiego”. Tak na wszelki wypadek…
JC