Dlaczego codziennie sprawdza podwozie samochodu w obawie przed podłożonym materiałem wybuchowym? Czy jako policjant często musi pacyfikować tłumy demonstrujących protestantów lub katolików pod Murem Pokoju w Belfaście? Jak załatwiał pierwszą robotę na Wyspach? Jak to możliwe, że nie potrafił zrozumieć pytania, który jest godzina? Z czego zasłynął w grafice Google’a i kogo z Manchesteru United chciał skrzywdzić? Na te i na inne pytania odpowiada w rozmowie z Weszło Łukasz Adamczyk, polski piłkarz, grający w Irlandii Północnej, gdzie zarabia jako policjant.
Jesteś katolikiem?
Jestem. Nie wstydzę się tego.
W Irlandii Północnej takie wyznanie nie musi spotkać się z aprobatą. Podział na protestantów i katolików jest największą kością niezgody w tym państwie.
Ja do tego jestem policjantem. Zawsze, od przełomu lat 60. i 70., tam było tak, że protestanci walczyli z katolikami, a między tym plątała się jeszcze policja, która porządnie obrywała od obu stron. Teraz jest tak, że społeczność protestancka, która dominuje w kraju, nie ma problemów ze współpracowaniem ze służbami porządkowymi i zachowuje się wobec nas całkowicie normalnie. W dzielnicach katolickich spotykamy się z przeciwnym odbiorem. Pojawiają się problemy, bo oni mają nastawienie „anty” wszystkiemu, co związane z państwem. Do tej pory bardzo mało osób stamtąd z nami współpracuje. Katolicy nie zgłaszają przestępstw, bo nie chcą mieć do czynienia z mundurowymi. To są całe osiedle i wsie, gdzie mniejszych wykroczeń po prostu nikt nie zgłasza. Ewentualnie czasami ktoś zadzwoni, jak jest naprawdę pilna potrzeba, ale wtedy praktycznie zawsze jest tak, że przyjeżdżamy na miejsce zgłoszenia, zabezpieczamy teren, znamy konsekwencję zdarzeń, ale nie ma nam kto opowiedzieć o przyczynach, bo nagle nikt nie chce zeznawać. Świadków nagle nie ma. Znikają. Sprawy się nie rozwiązują, bo siłą nikogo się nie zmusi do przesłuchania.
Jesteś w Irlandii kilkanaście lat. Podejście katolików do policji nie zmieniło przez ten czas?
Ich podejście jest uwarunkowane przez historię. Katolicy nie zapominają o pewnych rzeczach. Kiedyś to była przecież wyspa typowo katolicka, dopiero później skolonizowana przez Anglię. Irlandczycy długo walczyli o jedną, wspólną Irlandię, nie udało im się, a po powstaniu w 1916 roku powstało sześć hrabstw brytyjskich, co nie podobało i dalej nie podoba się katolikom, choć teraz to chyba bardziej przez tradycję, bo wydaje mi się, że oni sami nie wiedzą, czego chcą. Mnie boli to, że rodzice zaszczepiają niechęć dzieciom. Czasy się zmieniają, ludzie się zmieniają, a ta nienawiść w rodzinach katolickich do struktur państwa pozostaje niezachwiana. My jako policjanci widzimy to na własne oczy. 6-latek strzela takimi tekstami o policji czy protestantach, że aż uszy więdną. Przecież sam tego nie wymyślił. Chłonnie to od rodziców, starszego brata albo siostry. Z domu wychodzi z podejściem że wszystko, co go otacza, jest złe. Jeśli dalej ten proces będzie kontynuowany, to jeszcze długo ta wyspa będzie podzielona. Oj“ długo.
Ale tobie to nie przeszkadza. Z Polski wyemigrowałeś w 2005 roku i jesteś tam do teraz. Skąd decyzja o wyjeździe?
Nie widziałem dla siebie przyszłości w ojczyźnie. Nie miałem planu na siebie. Studiowałem finanse i bankowość w Nysie. Mało prestiżowa placówka, ale podstaw się nauczyłem, tylko, że w ogóle nie wiedziałem, co mogę po tym robić. Szukałem prac dorywczych, które przyniosłyby mi zarobek. Rozkładałem towary w sklepach i pomagałem kierowcom w letnim okresie, kiedy brali urlop. Ponadto znajomy miał firmę dystrybucyjną i tam jeździłem rok w rok, by pomagać, bo nigdy nie było u niego za dużo rąk do pracy. Zawsze kogoś potrzebowali. Raz byłem też w Niemczech, by zbierać truskawki. Kosztowałem życia. Sprawdzałem, ile trzeba się narobić, żeby coś zarobić. Oprócz tego dostawałem jeszcze przez cały rok kilkaset złotych w ramach stypendium naukowego i podobną sumę od prezesów klubów z A klasy, w których grałem, czyli LKS-u Gośwnicowice i Polonii Nysa. Razem to była całkiem przyzwoita sumka, jak na standardy studenta, doszło nawet do takiej sytuacji, że zarabiałem więcej od tego, co moja mama i tata dostawali razem wzięci ze swoich emerytur, ale na wyżycie to by nie wystarczyło.
Piłka tylko hobbystycznie?
O piłce nie myślałem już w perspektywie kariery, kiedy zaczynałem studia. Zawsze miała dla mnie znaczenie drugorzędne. Byłbym głupcem, gdybym sądził, że mogę się przebić do jakiejś sensownej ligi w Polsce, grając w A klasie czy IV lidze, gdzie najwyżej doszedłem w barwach Polonii, z której i tak szybko się wyniosłem, bo nie miałem parcia na futbol. Szukałem stałej pracy, która dałaby mi szansę na otrzymywanie regularnych dochodów, ale nie mogłem za bardzo jej znaleźć. Pewnego razu wraz z czwórką znajomych siedliśmy i uznaliśmy, że trzeba napisać licencjat, obronić go i wyjechać do Wielkiej Brytanii. W maju 2005 roku wszystko mieliśmy już sfinalizowane. Można było wsiadać w samolot i lecieć.
Polecieliście do Wielkiej Brytanii bez przygotowanego planu na przyszłość?
W Nysie odbywały się targi pracy. Z Belfastu przyjechał taki Mark. Wyglądał na rzeczowego faceta. Miał siłę perswazji. Przekonywał nas, że załatwi nam pracę w przemyśle gastronomicznym. Chodziło konkretnie o robotę w tamtejszych restauracjach. Mark mówił, że zna ludzi, którzy mogą zatrudnić nas jako kelnerów, barmanów, sprzedawców lub pomoc kuchenną. Nas to satysfakcjonowało. Czego chcieć więcej?
I was namówił.
Przekonał nas do Belfastu, bo mieliśmy do wyboru jeszcze Dublin i Londyn, czyli popularniejsze kierunki emigracji Polaków, ale że dostaliśmy konkretne zapewnienie i nie jechaliśmy w ciemno, to nie wahaliśmy się długo. Problem pojawił się, kiedy wsiedliśmy w samolot i przylecieliśmy do stolicy Irlandii Północnej. Na miejscu spotkaliśmy się z Markiem, ale on już nie był taki pewny siebie. Zaczął kręcić i ściemniać. Miał wypisane na twarzy, że coś jest nie tak. Kiedy go pytaliśmy, jak tam z naszą pracą, mina mu rzedła i mówił, że jutro na pewno nam coś znajdzie. I tak przez tydzień. Po jakimś czasie po prostu zniknął. Dziwne zachowanie, bo z tego, że nas wyrolował, nie miał żadnych korzyści.
Wtedy zaczęliście szukać na własną rękę?
Agencja Marka nic nam nie znalazła, więc cała nasza czwórka została w obcym mieście bez pracy. Daleko było nam jednak od paniki. Zaczęliśmy szukać sami, co nie było jakieś skomplikowane, bo rynek pracy w Belfaście był raczej przyjemny dla pracownika, któremu zależało na znalezieniu płatnej roboty.
Wielu Polaków wówczas szukało pracy w Wielkiej Brytanii. Decyzję o wyjeździe na emigrację podjąłeś wpisując się w szerszy trend.
Odczuwało się to. Duża grupa moich bliższych i dalszych znajomych wyjeżdżała w tamtym okresie do Wielkiej Brytanii. Pytałem się i słyszałem, że Dublin albo Londyn. Prawie nikt nie mówił, że Belfast. To też był czynnik decydujący o tym, że wybraliśmy akurat to miasto. To nie był mainstream. Śmialiśmy się, że będzie łatwiej w relacjach z pracodawcami, bo nie będzie zatrudnionych u niego zbyt wielu Polaków i odpadnie mu argument przy ewentualnych zwolnieniach o dogadywaniu się naszej nacji za jego plecami (śmiech).
Wyjeżdżając znałeś angielski?
Powiem tak, wówczas wydawało mi się, że znam angielski. Dużo rozumiałem, trochę mniej mówiłem, ale generalnie uważałem, że jest nieźle. Problem pojawił się po przyjeździe. W Polsce uczymy się amerykańskiej odmiany języka, która jest łatwiejsza do zrozumienia. Brytyjski jest dużo trudniejszy, a tutaj był jeszcze większy kłopot, bo często stykałem się z Irlandczykami, a oni mówią zupełnie inaczej. Niewiele rozumiałem.
Duże różnice w akcencie.
Dokładnie. Podchodzi facet i coś do mnie burczy. Nic nie rozumiem. Konsternacja. Powtórzył. Znowu nic. Nie wiem, co odpowiedzieć. Brak odzewu z mojej strony sprawił, że gość poczuł się najzwyczajniej olany, więc wzruszył ramionami, ominął mnie i podszedł do jakiejś pani. Patrzę, a ona spogląda na zegarek i mówi mu, która jest godzina. Zwykłe „what time is it?” okazało się zbyt trudne w rozmowie z rodowitym Irlandczykiem. Oni po prostu mają swoje skróty, do tego nie przykładają takiej wagi do gramatyki. Musiałem nadrobić zaległości językowe, by przełamać pewne bariery. Zapisałem się na prywatny kurs i podciągnąłem się we wszystkim. Złapałem luz i lekkość. Pomogło mi to później w przeniesieniu się ze zmywaka na asystenta szefa kantyny, gdzie już mogłem zarządzać ludźmi.
No właśnie, gdzie znalazłeś pracę po nieudanej współpracy z Markiem?
W kantynie irlandzkiego oddziału BBC robiłem popołudniówki, a na nocnych zmianach roznosiłem towar w magazynach TESCO. Harówka. Przez pierwsze sześć miesięcy pracowałem 15 godzin na dobę. Nie miałem na nic czasu. Prowadziłem życie typowego polskiego emigranta w Wielkiej Brytanii, ale z czasem sytuacja się unormowała i mogłem rzucić pracę w hipermarkecie, bo po zrobionym kursie językowym, szef ze stołówki BBC zaproponował mi awans. Od tego momentu nie musiałem już zmywać naczyń. Zajmowałem się serwowaniem alkoholu na imprezach organizowanych przez naszą restaurację, stałem na kasie, pomagałem kelnerom. Zaryzykowałem, bo rzuciłem jedno źródło zarobku. I opłaciło się, bo nie odczułem zmiany po kieszeni, zyskałem przyjemniejszą pracę, a do tego wolne noce i weekendy.
Robota na czarno?
Od samego początku wszystko było w pełni legalne. Załatwiałem pracę przez tamtejszy urząd pracy. Job center. Znalazłem na ich stronie ofertę z baru BBC, spisałem telefon i zadzwoniłem. Wiąże się z tym dość śmieszna historia. Początkowo chciałem załatwić to dla mojej dziewczyny. Specjalnie modulowałem głos, jakby ona dzwoniła, bo byłem mocniejszy w angielskim.
– Niestety, ale to raczej nie jest robota dla kobiet. Dużo przenoszenia ciężkich naczyń. Praca czysto fizyczna. Niech się pani jeszcze zastanowi. My odradzamy.
– Dobrze, rozumiem, za to może mój chłopak mógłby się zaciągnąć…
I tak dostałem tę fuchę. Przeszedłem w tej kantynie wszystkie szczeble. Od zmywaka po asystenta menadżera. Zaczynałem od niskiej pensji, a kończyłem na wynagrodzeniu sporo wyższym niż średnia krajowa w Irlandii Północnej. Wiadomo, że miałem większą odpowiedzialność, bo jak nie było szefa to cała papierkowa praca spadała na mnie, a do tego pilnowałem, żeby wszystko chodziło, jak należy w samej restauracji. Bardzo pomógł mi fakt, że jeszcze w Polsce zdążyłem zrobić kilka lat na finansach i bankowości, więc ekonomia nie była mi obca. Jak menedżer zobaczył, że jestem w tym obcykany, to zaczął zlecać mi raporty tygodniowe, miesięczne i sezonowe z funkcjonowania placówki. Szedłem w górę wraz z zakresem przydzielanych mi obowiązków i przy okazji pensja też wzrastała.
Nie każdy Polak radził sobie tak łatwo.
Tam doceniają ciężką pracę. Jak ktoś się nie obija i autentycznie mu zależy, to nie będzie miał problemów z przyzwoitymi warunkami pracy. Nigdy mi się nie zdarzyło, żeby jakiś Irlandczyk dyskryminował mnie ze względu na pochodzenie. Słyszałem kilka takich historii, ale to nie było nagminne prześladowanie, a raczej zwykła sytuacja, w której szef źle traktuje swoich pracowników w sensie ludzkim, a nie etnicznym. Tak jak wszędzie, a pewnie w Polsce takich nieuczciwych pracodawców jest nawet więcej, bo tu bardzo sprawnie działają związki zawodowe, które bardzo piętnują wszystkie patologie. Pracodawcy muszą ciągle uważać, bo w większości przypadków chamstwo kończy się w sądach. Prawa proletariatu są tu bardzo pielęgnowane.
A dziewczyna gdzie wreszcie się odnalazła?
Po moim małym przekręcie, szybko odnalazła się w urzędzie gminnym, a potem, jak dostałem kierownicze stanowisko w kantynie BBC, to załatwiłem jej robotę w takim sklepiku z kanapkami, kawą i herbatą. Typowy sandwich bar. Wykorzystałem moją pozycję, ale z pożytkiem dla obu stron. W BBC są z niej zadowoleni, a i ona czasami cieszy się ze swojego stanowiska. Raz narzeka, innym razem sobie chwali. Jak to kobieta (śmiech).
Po porzuceniu pracy w TESCO unormował się twój plan dnia, więc mogłeś wrócić do piłki.
Pracę zacząłem mieć taką, że mogłem jeździć kilka razy w tygodniu na treningi. Dostawałem też wolne soboty i niedziele, więc nic nie stało na przeszkodzie, żeby aktywnie spędzać wolny czas. Najlepiej na boisku. Pierwszy futbolowy krok w Irlandii Północnej poczyniłem w amatorskim klubie przy kościele św. Malachiasza. Występowałem przez pierwsze pół roku całkowicie na „lewo”, bo byłem jeszcze zarejestrowany w Polsce, ale poziom był na tyle niski i tu i tam, że nawet nikt nie sprawdzał, czy przerzuciłem papiery. Nie zwracałem nawet na to uwagi, ale z czasem zacząłem piąć się w górę i sprawa zaczęła być kłopotliwa, ale o tym zaraz. Pewnego razu podszedł do mnie ochroniarz z BBC i mówi: – Słuchaj stary, widzę, że dobrze ci idzie. Strzelasz gole, asystujesz, może byś zaczął przychodzić do nas, do First Bangor. Zgodziłem się. To był wyższy poziom rozgrywkowy. Amatorska, bo amatorska, ale stamtąd był już tylko jeden krok do III ligi.
Skąd wiedział o tym, że strzelasz gole? Chwaliłeś się, bo raczej nikt cię tam nie oglądał?
Irlandia Północna tym różni się od Polski, że w mediach pojawia się mnóstwo informacji o tamtejszych niższych ligach, a że ten koleś z BBC z nudów codziennie przeglądał lokalny sport w jakiejś gazecie, to rzucało mu się w oczy moje nazwisko, bo w tamtym okresie naprawdę sporo strzelałem, a notatki o tym zawsze się pojawiały.
I tu robi się ciekawie. Z First Bangor trafiłeś do tamtejszej ekstraklasy, gdzie zacząłeś grać dla Glentoran FC.
W First Bangor grałem pół roku dalej na „lewo”, ale że amatorszczyzna, to nikt się nie czepiał. Tak jak wcześniej. Problem zaczął się, kiedy pojechałem na wakacje do rodzinnej miejscowości. Prezes LKS Bodzanów, czyli klubu, w którym zaczynałem moją karierę, zobaczył mnie i po starej znajomości zaproponował, że zgłosi mnie na dwa mecze, żebym trochę im pomógł. Rozegrałem, pożegnałem się z rodziną i wróciłem do Irlandii. W Bangorze – jak mówiłem – nie było problemów. W grudniu jednak dostałem poważną propozycję. Z Irish Premiership, czyli z elity. Zaoferowali nawet konkretną sumę i tu przypomniał o sobie Bodzanów, który zaczął dopominać się o jakąś część pieniędzy. W Glentoranie, który finalizował mój transfer z First Bangor, nikt nie zamierzał im płacić. Powstał konflikt interesów. Prezes LKS-u obraził się i nie chciał wydać mojej karty zawodniczej, tłumacząc, że jak nie otrzyma pieniędzy, to nici z mojej gry. Musiało to przejść dopiero przez UEFA i doszło do tak absurdalnej sytuacji, że podpisując kontrakt w styczniu, zadebiutowałem dopiero w połowie marca. Sprawę ostatecznie rozstrzygnął Sąd Arbitrażowy UEFA. Pomogli też znajomi reporterzy z BBC, którzy często przesiadywali w kantynie. Przeanalizowali przepisy i znaleźli kruczek prawny, który pozwolił mi przenieść kartę zawodniczą. Po prostu udowodniono, że Glentoran nie musi nic płacić i problem jest fikcyjnie wymyślony przez Polaków. Zadebiutowałem w ostatnim meczu ligowym, przegranym 0:2. Finiszowaliśmy, choć raczej klub finiszował, bo ja za bardzo się nie zdążyłem wtedy do tego przyczynić na trzecim miejscu.
Fajnie, ale naprawdę ciekawi mnie, co musiałeś zrobić w tej amatorskiej lidze, żeby zainteresował się tobą klub z czołówki najwyższej ligi?
Powiem ci, że sześć hat-tricków z rzędu na pewno bardzo mi pomogło (śmiech). Tam ceni się ciężką pracę na boisku. Ja grałem w środku pola i robiłem wszystko. Strzelałem, asystowałem i broniłem. Byłem we wszystkich częściach boiska. Tutaj o piłkarzach mojej charakterystyki mówi się, że są box-to-box, czyli aktywni we wszystkich strefach. Od jednego pola karnego do drugiego. To zostało docenione. Zgłosiły się po mnie trzy kluby z elity. Oprócz Glentoranu, jeszcze Linfield i Donegal Celtic. Wszystkie z Belfastu. Wybrałem opcję najbliżej domu. Rozważałem jeszcze Linfield. To był wówczas niesamowicie dominujący ligę zespół, a Donegal właściwie od początku odpadał, bo wydawał mi się za mały.
Linfield to 51-krotny mistrz Irlandii Północnej. To największy klub w tym kraju.
David Jeffrey, który wówczas był tam trenerem już od kilkunastu lat i w ogóle jest legendą klubu, bardzo zabiegał, żebym tam trafił. Wiedział, że mam dwie oferty, które rozważam. Z jego klubu i z Glentoranu. A to jak Legia i Polonia. Kibice się nienawidzą. Kiedy się z nim spotkałem, postawił sprawę jasno.
– Masz wątpliwości?
– No tak, zastanawiam się jeszcze. Potrzebuję kilku dni na podjęcie decyzji.
– Nie ma miejsca na zastanowienie. Jeśli chcesz grać dla Linfield, to musisz oddać całe serce temu klubowi. Musisz być w całości nasz. Bez wątpliwości. Nie możesz patrzeć się w tył. Tylko Linfield, rozumiesz?
Zrozumiałem, ale fanatyzm nie był dla mnie. Przyszedłem do nich na dwa treningi. Ich dwie największe gwiazdy, tacy Johnson i Ferguson, naciskali na mnie, żebym został, ale ja byłem zdecydowany na Glentoran. Miałem tam swoich znajomych, było bliżej domu i towarzyszyła temu dużo mniejsza presja, a poziom piłkarski porównywalny.
Opłaciło się?
Średnio. Mało grałem, bo rywalizacja była dużo. Lepszym wyborem wówczas byłby Donegal Celtic, bo tam była słabsza kadra i bym się ogrywał. A tu? Pierwszy trener, który mnie ściągnął, we mnie wierzył, dawał mi szansę w sparingach, ale szybko został zwolniony w niewyjaśnionych okolicznościach…
Dalszą historię znamy. Przyszedł inny szkoleniowiec i przez niego nie grałeś. Stała wymówka.
No tak, dokładnie, to chciałem powiedzieć (śmiech). Niefortunnie ułożyły się moje relacje z nim. Zaplanowałem sobie wcześniej trzytygodniowe wakacje, kiedy jeszcze nawet nie wiedziałem, że będę w ogóle grał na profesjonalnym poziomie i nie zrezygnowałem z nich, przez co straciłem część okresu przygotowawczego i w konsekwencji trener w ogóle nie brał mnie pod uwagę przy ustalaniu pierwszej „11”. Po jakimś czasie wypożyczono mnie do Loughgall, gdzie przyjęto mnie bardzo dobrze. Wróciłem do formy. Na świątecznym przyjęciu w Glentoranie menedżer prosił mnie o to, żebym został, ale kluby nie dogadały się przy papierach i zostałem na dłużej na wypożyczeniu, co opłacało się mnie, bo wypłacano mi normalną pensję z kasy klubowej Glentoranu i regularnie grałem, a także Loughgall, bo za prawie darmo mieli zawodnika, który przewyższał poziomem zaplecze ekstraklasy, bo tam graliśmy. Uznałem po prostu, że lepiej grać całe mecze w drugiej lidze niż 20-30 minut w Premiership, bo przecież wielkiej kariery bym nie zrobił, a pograć w pełnym wymiarze czasowym zawsze przyjemnie.
Ile goli wykręcałeś?
W lidze zawodowej nie strzeliłem nic. W półzawodowej, czyli w Loughgall strzelałem sezon w sezon mniej więcej 15 bramek.
Może w Glentoranie ci nie wyszło, ale zdążyłeś zagrać sparing z Manchesterem United.
To był turniej na 125-lecie klubu. Jubileusz. Przyjechał Espanyol, Coventry City i jako wisienka na torcie Manchester United. „Czerwone Diabły” zawitały lekko w okrojonym składzie, bo połowa składu grała w Szkocji, a druga połowa tutaj, ale ekipa i tak była mocna. Grali Vidić, Ferdinand, Carrick, Anderson, Evra i Nani. Fajne doświadczenie. Ja, zawodnik znikąd, miałem okazję pokopać z takimi tuzami. Dwaj środkowi obrońcy zrobili na mnie kolosalne wrażenie. Tytany. Czułem się przy nich malutki. Graliśmy na popularną „lagę”, a ja nie wygrałem z nimi żadnego pojedynku główkowego. Śmiałem się, że ciężko było ich nawet obiec, tyle zajmowali miejsca. Carrick biegał od jednego pola karnego do drugiego, jak oszalały. Czyścił pole. Duża klasa. Anderson obdarzony był za to niesamowitym balansem ciała. Samym ruchem bioder potrafił człowieka zmylić tak, że zapomniał, jak ma na imię. Kilka razy strasznie mnie zakręcił. Raz to aż się zirytowałem i musiałem mu wjechać wślizgiem, bo nie mogłem go inaczej zatrzymać. I w tym chlubnym momencie, ktoś mi zrobił zdjęcie, więc figuruję w Google, jako ten, który wjechał Brazylijczykowi w nogi (śmiech). Przegraliśmy 0:3. Jeszcze większą lekcję dali nam Hiszpanie, bo dostaliśmy od nich szóstkę w plecy. Ciężko było im nawet odebrać piłkę. Z United mieliśmy swoje okazje, a z ekipą z Barcelony żadnych. To pokazało, że piłka w Irlandii Północnej jest na naprawdę bardzo niskim poziomie.
W mniej więcej tym okresie postanowiłeś zmienić zawód na policjanta.
W 2007 roku podjąłem decyzję o tym, że chcę spróbować swoich sił w szkole policyjnej. Zawaliłem jednak pierwszy test matematyczno-logiczny. Przerosły mnie zadania, ale się nie załamałem, pomyślałem, że spróbuję za rok. Akurat kierunek pracy w służbach porządkowych zawsze mnie fascynował. Jak byłem w Polsce, to planowałem pójść do wyższej szkoły oficerskiej we Wrocławiu, ale akurat w tamtym okresie nie prowadzono naboru, więc postawiłem na finanse i bankowość. W 2008 spróbowałem ponownie. Pierwszy etap przeszedłem, potem zdałem drugi. Przychodziło się na egzamin, dostawało się kartkę z wiedzy o prawie, potem jeszcze odpowiadało się na dalszy ciąg pytań przed komisją, a na koniec każdy kandydat musiał podjąć odpowiednią decyzję przy różnych scenariuszach przestępstw, wykroczeń, zachowań świadków itd. Stawiano nas przed problemem i trzeba go było rozwiązać. Potem jeszcze badania lekarskie i szkółka. Niby wszystko fajnie, ale u mnie pojawił się problem przy sprawdzaniu karalności. I bynajmniej nie dlatego, że kiedykolwiek byłem karany, bo nie byłem, ale z powodu tego, że pochodziłem z Polski, to długo zajęło Irlandczykom dotarcie do informacji z polskich sądów o czystości sumienia mojej dziewczyny, mamy, ojca i, co ciekawe, całych ich rodzin. Trwało to 14 miesięcy. Strasznie długo. Wszystko zdane, a tu trzeba czekać. Byłem już o krok od podjęcia regularnej pracy, a to się przedłużało w nieskończoność. W pewnym momencie nawet uznałem, że nie ma większej nadziei i przestałem o tym myśleć. Nieprzyjemne doświadczenie, bo cierpliwość ma swoje granice, ale przeszło mi, kiedy dostałem przydział w sierpniu 2010 roku.
Gdzie cię przydzielili?
Do Hillsborough. Taka wioska. Każdy musiał zrobić 10 tygodni okresu próbnego. Potem, już jako pełnoprawnego policjanta, przeniesiono mnie do miasteczka w południowej części wyspy, potem do wschodniej części Belfastu, skąd trafiłem na zachód, gdzie aktualnie pełnię rolę dzielnicowego.
W Belfaście regularnie zdarzają się zamieszki pod słynnym Murem Pokoju. Zdarza ci się zabezpieczać tamten rejon w czasie manifestacji np. oranżystów?
Często. Bardzo często. Sezon marszów zaczyna się w święta wielkanocne i kończy się dopiero pod koniec października. Co tydzień oranżyści albo katolicy, choć najczęściej są to właśnie protestanci, wychodzą na manifestacje. Powiedzmy, że stosunek wynosi 80% do 20%. Nigdy nie zdarzyło mi się pacyfikować czy rozdzielać tłumów, ale często jestem świadkiem rzucania kamieniami w policję. To zawsze wiąże się ze sporym niebezpieczeństwem. Ostatnio wynaleźli jeszcze inną broń. Używają tzw. paint bombs. Chodzi o nalewanie do plastikowych woreczków farby i przerzucanie ich przez mur, żeby spadły na jakiś samochód albo dom i wyrządziły szkody. Jestem nie tylko świadkiem takich wydarzeń, ale też kimś, kto później pracuje nad ukaraniem sprawców zniszczeń. Dziewięć miesięcy pracowałem w jednostce, która zajmowała się właśnie śledztwami w sprawach zamieszek pod Murem Pokoju w latach 2013-2016. Schodziliśmy się w czerwcu i zaczynaliśmy pracę, która polegała głównie na analizie nagrań z monitoringu. Identyfikowaliśmy ich i potem zeznawaliśmy w sądzie na rozprawkach z ich udziałem. Bezpieczna praca. Od poniedziałku do piątku. Bez konieczności pracy w terenie. Dzialiśmy efektywnie. Znaleźliśmy na nich sposób. Pomogły nam media. Wysłaliśmy zdjęcia do gazet i telewizji, które pokazywały twarze tych panów. Z czasem ludzie zaczęli dzwonić i mówić, że znają kogoś, kto zna kogoś, kto zna któregoś z nich. Złapaliśmy w ten sposób dziesięciu bandytów. W 2015 roku dosyć dużo osób zostało ukaranych, co przełożyło się na to, że rok później nie dochodziło do incydentów.
Pracujesz też przy interwencjach czy to nie leży w zakresie twoich obowiązków?
Nie pracuję w prewencji. Nie muszę jeździć do zgłoszeń i zajmować się uspokajaniem chuliganów w niebezpiecznych dzielnicach. Współpracuję z szerszym zakresem społeczeństwa. Jeżdżę na spotkania do młodzieży, często trudnej i próbuję do niej dotrzeć. Prowadzę wykłady resocjalizacyjne, do tego zapraszają mnie na imprezy czy festyny, by pokazać np. jak wygląda wóz policyjny od środka, organizuję małe zawody dla psów uczestniczących w śledztwie, by zaprezentować to dzieciom. Praca dzielnicowego polega na tworzeniu dobrych relacji z ludźmi. Poprawiam wizerunek służb mundurowych, by ocieplić trochę atmosferę wokół nas, bo społeczeństwo generalnie jest bardzo nieprzychylnie nastawione wobec policji. I to nie chodzi nawet o to, że ktoś nie przepada za „glinami”, a raczej o zwykłą nieufność, która została wykreowana przez tragiczne wydarzenia z przeszłości.
Czyli masz bezpieczną pracę, ale nie wszyscy ludzie są wyedukowani. Słyszą policjant, myślą milicja. W Belfaście jest duże zagrożenie zamachów na mundurowych, co jakiś czas słychać o zamachu. Uczą was procedur bezpieczeństwa?
Kiedy jeszcze funkcjonowała organizacja terrorystyczna IRA, to często dochodziło do zamachów na funkcjonariuszy. Teraz działa New IRA, którego jedną z taktyk jest podsadzanie bomby na podwoziu samochodu. To jest jednak skomplikowana procedura. Przygotowanie takiego ładunku wybuchowego zajmuje sporo czasu, później trzeba go przewieźć, a to też wcale nie jest takie proste, bo my wiemy, kto może się tym zajmować. Mamy swój wywiad. Próbujemy te osoby zatrzymywać, przeszukiwać, sprawdzać ich samochody. Dla mnie to jest zabawa w kotka i myszkę. Zdarza im się podłożyć taki ładunek 2-3 razy w roku i zazwyczaj jest on wcześniej wykrywany, bo przecież coś takiego montuje się przez dłuższy czas, więc nie jest trudno przyłapać kogoś na gorącym uczynku. Ostatni chłopak od nas na miejscu po takim zamachu zginął w 2011 roku. W 2016 roku był wypadek na wschodnim Belfaście. Gość ze służby więziennej. Ładunek odpadł, obrócił się, a siła rażenia poszła pod samochód, a nie w górę, jak było to zamierzone. Ten pan nie miał zagrożenia życia, bo skończyło się tylko na odłamkach powbijanych w nogi i już po czterech dniach wyszedł ze szpitala. Problem pojawił się kilka dni później, kiedy w domu dostał zator. Po siedmiu dniach umarł przez niedopatrzenie lekarzy. Raz na jakiś czas zdarza się też przypadek, że ludzie znajdują taki ładunek gdzieś na ulicy. I wtedy obok procedury zlikwidowania bomby, zaczyna się też śledztwo – ilu policjantów mieszka w okolicy, kto co sprawdzał, gdzie jechał i czy zachował zasady bezpieczeństwa. Nie zdarza się to często, ale są wyjątki. Ja dla bezpieczeństwa zawsze przed wejściem do auta sprawdzam, czy nie ma ładunku pod moim samochodem. Lepiej sprawdzać więcej niż jest to potrzebne niż raz nie sprawdzić i ulec wypadkowi. Jest rodzina. Trzeba o tym pamiętać.
Skoro społeczeństwo jest tak skonfliktowane i podzielone na tle religijnym, to chyba kibice Linfield i Glentoranu, klubów protestanckich, niechętnie widzieli cię w składzie jako zadeklarowanego katolika.
Nie było problemu. Nie ma rygoru i narzuconego wyznania, choć są kluby w Irlandii Północnej, które nie przyjmą katolika w swoje szeregi. Zresztą działa to w dwie strony. Donegal Celtic, klub katolicki, ma regulamin, który nie pozwala mu przyjąć protestanta. Tutaj akurat bardziej rygorystyczni są protestanci. Słyszałem historię chłopaka, który jako wyznawca kościoła rzymskokatolickiego grał w klubie anglikańskim i było wszystko dobrze, do momentu, w którym, ktoś nie dowiedział się, że o jego wierze. Musiał odejść. Według mnie to trochę niezdrowe zasady. Wbrew idei piłki nożnej.
Katolicy w ogóle są jednak bardziej ortodoksyjni.
Historia to warunkuje. Katolicy nie zapominają o pewnych rzeczach. Kiedyś to była przecież wyspa typowo katolicka, dopiero później skolonizowana. Irlandczycy długo walczyli o jedną, wspólną Irlandię, nie udało im się, po powstaniu w 1916 roku powstało sześć hrabstw brytyjskich, co nie podoba się katolikom, choć to chyba bardziej przez tradycję, bo wydaje mi się, że oni sami nie wiedzą, czego chcą. Mnie boli to, że rodzice zaszczepiają niechęć dzieciom. Czasy się zmieniają, ludzie się zmieniają, a ta nienawiść w rodzinach katolickich to struktur państwa pozostaje niezachwiana. My jako policjanci widzimy to na własne oczy. 6-latek strzela takimi tekstami o policji czy protestantach, że to aż uszy więdną. Przecież sam tego nie wymyślił. Chłonie to od rodziców albo starszego brata. Z domu wychodzi z podejściem, że wszystko jest złe. Jeszcze długo ta wyspa będzie podzielona. Oj, długo.
Za to Polacy stanowią sporą polonię w Irlandii Północnej. Odczuwa się to?
30 tysięcy osób. To się widzi. Idzie się przez miasto i słyszy się polski język. Ci ludzie gdzieś też muszą pracować. W salonach samochodowych, sklepach, barach, miejscach wypoczynku często spotkam Polaków. Do tego się już przyzwyczaiłem. Na pewno mniej przyjemne są sytuacje, kiedy zdarzają się aresztowania rodaków, ale to są zazwyczaj mniejsze wykroczenia. Nie wyróżniamy się.
Grasz w klubie policyjnym. Jak duża jest grupa policjantów w zespole?
Jak dołączałem do PSNI FC w 2010 to cała drużyna złożona była z policjantów. Teraz jest nas tylko czwórka. Kiedyś średnia wieku była po prostu dość wysoka, więc rok po roku coraz większa grupa odchodziła na emeryturę. Do tego policja z Belfastu na kilka lat zamroziła rekrutację, więc nie dochodzili nowi i klub się twierał na ludzi z zewnątrz. Doszło do zmiany polityki. Zaczęto przyciągać zawodników spoza naszych szeregów poprzez oferowanie drobnych wynagrodzeń za grę, bo my nie dostajemy gratyfikacji pieniężnej. Po prostu dostajemy kilka godzin wolnego w dniu, kiedy jest mecz i nic nie potrącają od normalnej pensji. Gramy na zapleczu Irish Premiership.
Dochodzi czasami do nieprzyjemnych sytuacji, w których ludzie obrażają was ze względu na to, że jesteście klubem policyjnym? W Polsce taki zespół byłby na świeczniku.
Czasami w dzielnicach katolickich przyjdzie jakaś grupa z transparentem mającym nas obrazić, ale to bardzo rzadkie przypadki. PSNI FC nie budzi wielkich nienawistnych emocji. Dodatkowo kluby edukują fanów, by ci zachowywali spokój na trybunach, gdyż ich złe zachowanie, może wpłynąć na brak dofinansowania z miasta, na czym prezesom bardzo zależy, bo piłka w Irlandii Północnej cierpi na duży brak funduszy potrzebnych do prawidłowego funkcjonowania, więc wszystkie występki fanów są bardzo piętnowane.
Waszymi kibicami są za to komisariaty?
Tworzymy rodzinę policyjną. Kibicować przychodzą obecni i byli policjanci z rodzinami. Tworzy się miła rodzinna atmosfera, wielu zna się z pracy w terenie, więc łatwiej im dobrze spędzić czas i wspólnie pokibicować. Ja też w przyszłości będę przychodził na PSNI jako były piłkarz. Legenda (śmiech).
To dalej poziom profesjonalny?
Półprofesjonalny. W całej Premiership jest 30-40 zawodników, którzy pracują na pełen etat. Reszta tylko dorabia sobie na piłce. W I lidze, czyli tam, gdzie aktualnie występuję, nie ma już profesjonalizmu w systemie płacowym, ale poziom daleko nie odbiega tego, co można zobaczyć w elicie.
Jest to na tyle niski poziom, że dałbyś radę grać do 40-tki?
Jeszcze tylko jeden sezon. Więcej nie dam rady. Kończę. Pokopię sobie gdzieś w niższych ligach. Teraz walczę o koronę króla strzelców zaplecza Premiership, więc gdyby się udało, byłoby to miłe zwieńczenie mojej kariery.
Jeszcze jedna rzecz. W 2016 roku pojechałeś na Euro.
Szkoda, że nie jako piłkarz, ale zawsze to coś. Udałem się tam jako policjant. Operacją kierowała Wielka Brytania, każda reprezentacja, która zakwalifikowała się na Mistrzostwa Europy wysłała swoich ośmiu przedstawicieli do współpracy z kibicami. Mnie bardzo pomógł fakt, że Irlandia Północna trafiła do jednej grupy z Polską, więc mogłem nawiązywać kontakt z oboma nacjami. Zrobiłem kurs na spottera i dostałem maila, że zostałem wybrany. Pojechałem na 21 dni do Francji. Pomagałem Irlandczykiem kibicom, przed pierwszym meczem współpracowałem też z polską policją. Oni do mnie zaczynają gadać po angielsku, a ja im odpowiadam po polsku. Byli zdziwieni. Generalnie nie tylko ich zaskakiwałem, bo polscy kibice też od razu ufniej reagowali na faceta w mundurze, który zwraca się do nich w ich języku. Świetne przeżycie. Z chęcią bym powtórzył taki wyjazd, dlatego trzymam kciuki za Irlandię Północną, żeby awansowała na Mistrzostwa Świata 2018. Jako piłkarza mnie nie wezmą, ale jako policjanta nie mają wyjścia!
Rozmawiał JAN MAZUREK