Jeszcze nie tak dawno temu nazywanie meczu Lechii Gdańsk z Jagiellonią Białystok szlagierem byłoby uzasadnione mniej więc tak jak wysłanie Norbiego na Eurowizję. Ba! Jeszcze dziś gdzieniegdzie można by znaleźć przeciwników szastania tak dużymi słowami, bo “to tylko jedna runda”, ale dla nas – nie ma wątpliwości. To właśnie te drużyny jesienią okupowały fotel lidera Ekstraklasy najdłużej, to właśnie te zaczynają jedną z najważniejszych rund w historii swoich klubów. Mecz na szczycie zawsze na takie miano zasługuje. Ale hit to nie tylko prestiż, prime-time, eleganckie kobiety w pięknych toaletach. Hit to też obowiązki. Z ich realizacji przez aktorów tego widowiska nie do końca jesteśmy zadowoleni.
Jagiellonia Białystok w pierwszej połowie – no po prostu rozczarowanie. Gdy komentator w 20. minucie powiedział, że posiadanie piłki wynosi 83% do 17% na korzyść Lechii, nie dowierzaliśmy. To znaczy przewaga gospodarzy była dość wyraźna, ale tak brutalnych statystyk jednak się nie spodziewaliśmy. Trochę mylący był sam początek meczu – już po 10 sekundach mieliśmy dobrą wrzutkę w pole karne Lechii (zabrakło właściwego opanowania piłki), chwile później Kuciaka rozgrzał Cernych. A dalej dramat. To trochę tak jakby długo oczekiwana randka zaczęła się od namiętnego pocałunku, a później laska zamieniłaby się w królową lodu. Trochę szkoda, bo przecież ofensywni kozacy Jagi nie czmychnęli zimą z Białegostoku.
To też nie tak, że Lechia grała koncert od początku spotkania – kontrolowała mecz, strzeliła ładną bramkę po stałym fragmencie, przy dobrych wiatrach mogła podwyższyć np. w sytuacjach, w których skiksowali Wolski czy Marco Paixao. Jednak widywaliśmy tę drużynę jeszcze lepszą, jeszcze bardziej dominującą na swoim boisku. Ujmiemy to tak – największą zaletą gdańszczan w pierwszej połowie (no i w drugiej w sumie też) był brak słabych punktów. Każdy z tych gości wiedział, co ma dziś zrobić na boisku.
O Jagiellonii tego powiedzieć nie można. Wydaje nam się nawet, że do kluczowego dla końcowego wyniku wydarzenia doszło długo przed pierwszym gwizdkiem. Mianowicie w momencie, w którym ze składu wyleciał Piotr Tomasik, chyba najlepszy lewy obrońca jesienią w lidze. Skąd wniosek?
Po pierwsze: zastępujący go w pierwszym składzie Straus był beznadziejny.
Po drugie: zastępujący beznadziejnego Strausa na placu Gordon był wręcz katastrofalny.
Przy pierwszej bramce Straus trochę zaspał i nie utrudnił Marco Paixao zdobycia gola. Później łatwo przez jego strefę przedzierali się Stolarski i Flavio. Po jednej z sytuacji sędzia Frankowski powinien nawet wskazać na wapno, bo obrońca Jagiellonii spóźnił się z interwencją na oko jakieś pięć minut i powalił na glebę przeciwnika. Frankowski nie zareagował, spory błąd. Przy drugim golu Paixao łatwo zgubił Gordona. Prawdziwy popis nieudolności nowy nabytek Jagi dał jednak później – fatalnym wybiciem uruchomił Krasicia i stworzył Lechii świetną okazję, a gdy przeciwnik nie potrafił z prezentu skorzystać, ręką zablokował strzał Haraslina. Sabotaż.
Jagiellonia w drugiej połowie wyglądała trochę lepiej, kilka razy udało się sprawdzić, czy Kuciak po tym siedzeniu na ławce nie stracił sprawności, ale to wciąż było za mało. Gdyby Cernych trafił w najlepszej sytuacji na 1-1, moglibyśmy mieć jeszcze pół godziny pięknego meczu, ale nie ma co gdybać, nie trafił. Vassiljev też nie grał jak na cara przystało. Mało, po takim meczu nawet na asystenta cara mógłby się nie załapać.
3-0, po którym Lechię chyba możemy uznać najlepszą z drużyn w tej kolejce. Ale na tym koniec – co prawda chętnie rzucilibyśmy jakimś zdecydowanym sądem, ale to przecież tylko wiosenna inauguracja za 1,5 punktu. Niemniej jednak właściwy kierunek został wyznaczony.
Fot. 400mm.pl