Każdy piłkarz marzy, by zagrać chociaż jedno spotkanie w barwach swojej reprezentacji. Poczuć dreszczyk emocji, który towarzyszy odsłuchiwaniu hymnu z perspektywy murawy. Gdy strzelasz pierwszą bramkę w narodowych barwach, czujesz, jakbyś latał i bujał w obłokach. Taki stan mógł 11 lutego 2003 roku osiągnąć Didier Drogba, gdy po raz pierwszy uszczęśliwił kibiców swojej reprezentacji.
Fani Chelsea darzą go podobną, co Franka Lamparda czy Johna Terry’ego. Nieprzypadkowo zapracował sobie na banner „Drogba Legend” wiszący regularnie na Stamford Bridge. Praktycznie w pojedynkę wygrał finał Ligi Mistrzów z Bayernem, kiedy to najpierw wyrównał fantastycznym strzałem z główki, a następnie w serii rzutów karnych kompletnie zmylił bramkarza rywali. W dużej mierze dzięki niemu w Londynie opinią cudotwórcy mógł się cieszyć Roberto Di Matteo. Gdyby nie Drogba, nie byłoby powstrzymania Tito Vilanovy. Nie byłoby błyszczącego pucharu, który jest prawdziwą perełką w gablocie z trofeami.
Mimo że Didier swoją premierową bramkę w iworyjskich barwach dosyć późno (24 lata), przez następnych kilkanaście nastrzelał się tyle, że nadrobił wcześniejsze miesiące z nawiązką. Wybrzeże Kości Słoniowej urządziło sobie czternaście lat temu przeciwko Kamerunowi prawdziwy strzelecki trening. A przecież „Nieposkromione Lwy” to nie pachołki, którymi można kręcić w tę i z powrotem i ot tak strzelać gole. Jak widać po końcowym rezultacie – WKS nic sobie z tego nie zrobiło i zmiotło rywala z powierzchni ziemi.
Pierwszego gola dla ekipy w pomarańczowych trykotach zdobył jeszcze Tchiresuo Tschi Tchiressoua (?!) Guel, ale później pałeczkę przejął Drogba, dzięki czemu na przerwę Iworyjczycy zeszli z dwubramkowym prowadzeniem.
Wtedy jeszcze kibice nie mieli prawa wiedzieć, że ręce w geście radości wyrzucą w górę po golach Drogby dla Wybrzeża Kości Słoniowej aż 57-krotnie…