Niby nie powinno się oceniać książki po okładce, ale Kevin-Prince Boateng od zawsze wyglądał nam na pół-piłkarza, a pół-celebrytę. Drogie fury, wystawne życie, złoto i diamenty rozwieszone na ciele – sam Ghańczyk też specjalnie nie krył się z tym, że treningi treningami, ale lubi zwyczajnie poszpanować. Dziś pomocnik Las Palmas bije się w pierś i ze skruchą przyznaje, że miał w życiu czas, kiedy poszedł zdecydowanie za grubo.
Rzadka to deklaracja u zawodnika, a już na pewno czynnie jeszcze grającego. Zdarza się bowiem piłkarzom posypać głowę popiołem, ale często i gęsto już po zawieszeniu butów na kołku – wtedy, gdy obiektywy kamer skierowane są w inne miejsce i ewentualny przypływ szczerości nie wpłynie na ogólną ocenę walczącego jeszcze o coraz lepsze kontrakty gracza.
– W czasach gry w Tottenhamie przesadzałem. Był moment, gdy dzień w dzień imprezowałem do szóstej nad ranem, byłem notorycznie opuchnięty od alkoholu i niezdrowego jedzenia. Ważyłem jakieś 95 kilogramów. W międzyczasie na moje konto cały czas spływały pokaźne pensje, więc nie widziałem nic złego w tym, że inwestuję w kolejne auta, zostawiam kasę w klubach, wydaję na dziewczyny – wspomina Boateng.
Czas spędzony przez Prince’a na White Hart Lane był kompletnym nieporozumieniem. Jak sam opowiada we wspomnianym wywiadzie z “Guardianem” został już na starcie odsunięty od składu, ale zamiast zacisnąć zęby i wziąć się do roboty – uciekł w melanż. – Nie mogłem grać w piłkę, więc starałem się doprowadzić do szczęścia w inny sposób. Kupowałem drogie auta, potrafiłem zainwestować w Lamborghini, pocieszyć nim się przez tydzień i odstawić do garażu. Do dziś mam zdjęcie na którym stoję przy trzech furach, w tle mój wielki dom i ja, jak jakiś 50 cent. Byłem głupi.
Nie dziwota więc, że długo wówczas Boateng nie potrafił odnaleźć właściwej ścieżki i dopiero po kolejnym nieudanym epizodzie w Dortmundzie i przenosinach do Portsmouth złapał nieco oddecho. Spojrzał w lustro, zobaczył jak spektakularnie marnuje swój potencjał i popukał się w czoło.
– Przypatrzyłem się sobie z boku i uznałem, że nie chcę być tym gościem. Z dnia na dzień rzuciłem alkohol i imprezy, skupiłem się tylko i wyłącznie na piłce. Czerpanie radości z życia to nie były notoryczne libacje, ale robienie tego, co kocham najbardziej, czyli kopanie piłki.
Z czasem Boateng coraz mocniej chwytał się życiowej stabilizacji. Związał się z Melissą Sattą, przeniósł się do Milanu i tam wyrósł na gwiazdę wielkiego formatu. Przez długi czas jednak wlokła się jednak za nim nieco “gwiazdorska” łatka, a i sam – zwłaszcza już jako piłkarz Schalke – nie zawsze imponował profesjonalizmem. Może już nie balował dzień w dzień, ale choćby takie fotki dobrej prasy mu nie robiły.
Teraz Prince’a w Gelsenkirchen już nie ma, ale jest w Las Palmas i – jakkolwiek spojrzeć – jest to zjazd w porównaniu z przyszłością, jaką wróżono mu, gdy w koszulce Milanu błyszczał na tle Barcelony. Sam twierdzi jednak, że w końcu znalazł to, czego tak długo w życiu szukał – spokojne miejsce pozbawione wielkiej presji, gdzie w spokoju może skupić się tylko i wyłącznie na kopaniu piłki. I wypada tylko trzymać za niego kciuki, bo skoro 29-latek potrafi jeszcze walić takie bramy…
…to mocno wierzymy, że zobaczymy go jeszcze na salonach.