Nie bez przyczyny w większości sond ulicznych robionych w Polsce wygrywa opcja „nie wiem”.
– Na kogo będziesz głosował?
– Nie wiem.
– Jaki jest twój ulubiony kolor?
– Nie wiem.
– Czy Polska powinna wystąpić z Unii Europejskiej?
– Nie wiem.
Najlepiej nie mieć zdania. I często czytam też zarzuty wobec mnie – hej, dlaczego piszesz, że lepiej oceniasz Bogusława Leśnodorskiego niż Dariusza Mioduskiego? To nieobiektywne! Zdaniem niektórych powinienem… nie mieć zdania.
– Kto zrobił więcej w ostatnich latach, Leśnodorski czy Mioduski?
– Nie wiem.
Otóż, drodzy państwo, obiektywizm nie polega na tym, by na siłę doszukiwać się u jednej strony minusów, a u drugiej plusów – i by w efekcie na koniec ogłosić remis. Wręcz przeciwnie – to kwintesencja braku obiektywizmu.
Ja zresztą lubię mieć zdanie, czasami głupie, ale własne. Uważałem cztery lata temu i uważałem teraz, że Zbigniew Boniek jest najlepszą opcją na prezesa PZPN. Zupełnie się tego nie wstydzę. Uważam też, że Bogusław Leśnodorski jako prezes Legii wykonał fantastyczną pracę – i też się tego nie wstydzę. Wstyd mi by było udawać, że jest inaczej. I gdyby tacy ludzie jak Leśnodorski z polskiej piłki odchodzili, zwłaszcza w momencie, gdy naprawdę zaczęli ją rozumieć, byłoby zwyczajnie szkoda. Naprawdę widziałem wielu prezesów warszawskiego klubu, mieli cały wachlarz cech wspólnych – inteligentni, z ładnym CV, obyci. Robili dobre wrażenie – jak np. Piotr Zygo. Tylko nie mieli smykałki do tego konkretnego, piłkarskiego biznesu.
Jeśli więc zaraz chcecie zacząć pisać, że Stanowski znowu po stronie Leśnodorskiego, to wam napiszę: tak, dokładnie tak, macie rację. Jeśli natomiast dorzucicie coś o skandalu, to parsknę śmiechem. Ale przede wszystkim – w tekście poniżej – jestem po stronie zdrowego rozsądku. Został on ostatnio brutalnie zaatakowany, o czym się zaraz przekonacie.
* * *
To, że mam dobre zdanie o Bogusławie Leśnodorskim nie oznacza, że mam złe o Dariuszu Mioduskim. Zupełnie nie rozumiem tego czarno-białego postrzegania rzeczywistości. Po prostu nie jestem w stanie zrobić grafiki z wagą – jak w przypadku BL – i ocenić, co zrobił dobrze, a co źle. Nie jestem w stanie z jednego powodu – Mioduski nie był prezesem Legii przez ani jeden dzień i nigdy na bieżąco nie angażował się w pracę klubu. Gdybym więc zaczął na siłę przygotowywać podobną grafikę o nim, byłoby to śmieszne.
– Coś musiał robić! – mówią niektórzy.
– Coś pewnie tak – odpowiadam. – Ale ja nie wiem, co. Jeśli wiecie, to powiedzcie.
Mioduskiego postrzegam więc jako porządnego faceta, ale w sensie piłki nożnej – niezweryfikowanego. I raczej nigdy nie zostanie zweryfikowany, bo on przecież nie ma ambicji zarządzania klubem – nigdy nie ukrywał, że jeśli wygra licytację, to prezesem zrobi kogoś innego.
Ale muszę przyznać, że podczas tego całego konfliktu DM traci w moich oczach. Przyglądam się działalności każdej ze stron i szukam logiki, zdrowego rozsądku. Może to mylne, ale u Mioduskiego dostrzegam bardzo wyraźną przewagę PR-u nad logiką.
1. Zdaje mi się, że wszystkim już zupełnie uleciało z głowy, że obecny konflikt został zapoczątkowany właśnie przez Mioduskiego. To on pierwszy stwierdził, że „tak dalej być nie może” i domagał się ustąpienia Leśnodorskiego z funkcji prezesa klubu. Zostało to zrobione w całkiem niezłym momencie – w chwili, gdy klub lizał rany po zamieszkach na meczu z Borussią.
2. Okazało się, że Dariusz Mioduski – jako większościowy udziałowiec – nie jest w stanie odwołać Leśnodorskiego. A idąc dalej – nie jest w stanie w jakikolwiek sposób wpływać na działalność klubu. Ja na jego miejscu chyba raczej bym się do tego nie przyznawał. To trochę nie za dobrze by świadczyło o mnie czy o moich prawnikach, gdybym mając 60 procent udziałów mógł się tylko spółce przyglądać. A Dariusz Mioduski sam tak napisał: „W związku ze skomplikowaną sytuacją prawną, moja kontrola nad bieżącą działalnością klubu w tym okresie będzie w praktyce niemożliwa”.
3. Napisał też wtedy coś jeszcze. Coś co mnie niesamowicie zniesmaczyło, bo było zabiegiem PR-owym poniżej pasa. „Dodatkowo informuję, że nie będę w najbliższym czasie udzielał mediom żadnych dodatkowych informacji ani komentarzy. Mam obawy, że mogłoby to oznaczać zagrożenie dla bezpieczeństwa mojego oraz mojej rodziny”. Bardzo się cieszę, że rodzina nie jest już zagrożona i że ani Bogusław Leśnodorski, ani Maciej Wandzel, ani żadni przez nich wysłani ludzie nie wybili okien w domu, ani nie rzucili jajkiem w żonę. Biorąc pod uwagę ostatnią aktywność, zagrożenie całkowicie minęło.
4. Może nie wszyscy pamiętają, ale to Dariusz Mioduski miał możliwość wykupienia udziałów Leśnodorskiego i Wandzla, a cenę dyktował ustalony wcześniej przelicznik. Niestety, okazało się, że najwidoczniej nie ma dość pieniędzy. Dlatego teraz wprowadzono procedurę, zgodnie z którą każdy będzie mógł wykupić każdego poniżej owej, wcześniej ustalonej stawki.
Z tymi wywiadami Dariusza Mioduskiego jest dziwnie, bo niby ich nie udziela, ale jak trzeba to jednak nagle udziela komu trzeba. Niestety, dla mnie jedynymi konkretami wynikającymi z tych wywiadów jest to, że DM od strony biznesowej sobie w Legii nie poradził i stracił wpływ na własny klub.
„W umowie, którą podpisaliśmy, zawarte są mechanizmy, które doprowadziły do obecnego pata, a głównym konstruktorem tej umowy był Wandzel. Ja się na to zgodziłem, bo dla mnie najważniejsze były ogólne pryncypia naszej współpracy i podszedłem do tego na zasadach pełnego zaufania” – jakoś to trąci amatorką, prawda? Ze mnie żaden biznesmen, ale już dawno pojąłem, że umowy podpisuje się na złe, a nie dobre czasy. Na wypadek kłótni, a nie ciągłego love-story.
Wszystko inne – poza tym, że 60-procentowy Dariusz Mioduski dał się ograć 20-procentowemu Wandzlowi – to treści skierowane w kierunku najbardziej naiwnych kibiców. Gdyby mocniej się nad tym pochylić, kolejne zdania przestają mieć sens. Ot, takie tam zagrywki PR-owe. Weźmy ostatni wywiad dla „Rzeczpospolitej”…
* * *
Mioduski usilnie nazywa w nim Bogusława Leśnodorskiego „Bogusiem”, a Macieja Wandzla „Wandzlem”. A przecież wiadomo, że na co dzień mówi do niego „Maciek”. Najwyraźniej uznano, że Leśnodorski – znaczy się „Boguś” – ma na tyle silną pozycję wśród kibiców i pracowników klubu, że trzeba zgrywać jego dobrego kolegę, natomiast na winnego całego zamieszania wskazać „Wandzla”, który wcześniej był w Lechu Poznań, więc którego siłą rzeczy lubi się mniej albo w ogóle. Mioduski dobrze wie też, że Leśnodorski i Wandzel jako wspólnicy działają od wielu lat, mają mnóstwo wspólnych interesów, zupełnie niezwiązanych z futbolem. Stare, dobre małżeństwo. Próba wbicia klina między nich jest z góry skazana na porażkę, ale może działać na kibiców, którzy historii tej pary nie znają. „Boguś” dobry, wiadomo, ja też dobry, tylko tamten zły.
* * *
Opowiada Dariusz Mioduski, że w Legii niesamowicie wzrosły koszty i że w zasadzie to Bogusław Leśnodorski jedzie po bandzie i zaraz się cały ten klub może wywrócić. Tylko że budżet Legii wzrósł w ciągu roku o około 150 milionów złotych. Są ogromne wpływy za udział w Lidze Mistrzów, to wszyscy wiedzą, ale jest też tzw. market pool, co daje kolejne 8-9 milionów euro.
„Koszty urosły dramatycznie” – mówi Mioduski i faktycznie brzmi to dramatycznie. Tylko proszę o sprecyzowanie, co to znaczy „dramatycznie” w przypadku – łącznie – ok. 120 milionów złotych z Ligi Mistrzów? No, dajmy na to, że 40 i tak by było dzięki Lidze Europy, więc nadwyżka wynosi 80. Co to znaczy „dramatycznie” w przypadku dodatkowych 80 milionów?
Zimą Nikolić sprzedany za ok. 2 miliony euro, Prijović za 2,2 miliona, Bereszyński za 2 miliony. Razem – 6,2 miliona euro. Do tego lato: Duda za 4,2 miliona, Borysiuk za 1,6, Lewczuk za milion. To razem daje 13 milionów euro.
Najdroższy transfer do klubu – Jędrzejczyk za milion euro. Do tego Necid, Chukwu, Nagy i Sanogo zimą, wcześniej latem Radović, Moulin, Odidja-Ofoe, Dąbrowski, Czerwiński i Kazaiszwili. No i Langil, ale jego już nie ma. Przy każdym jakieś koszty – a to opłata za wypożyczenie, a to prowizje, a to opłata za podpis. Śmiało można szacować, że łączny koszt tych transakcji nie był wyższy niż osiem milionów euro (a to i tak opcja hiper-droga). Czyli jeszcze dużo zostało, tak?
Ok, dochodzą premie, podwyżki dla piłkarzy, kontrakty indywidualne. Ale ile? Pięćdziesiąt, sześćdziesiąt milionów? No przecież nie. O ile mogły wzrosnąć koszty, skoro wzrosły „dramatycznie” nawet w stosunku do przychodów z Ligi Mistrzów i przychodów z transferów? Dariusz Mioduski nie podaje liczb, ale ten jego wywód nie broni się w starciu z elementarną logiką. No chyba że w końcu te liczby poda. To byłoby najprostsze. Ale może wtedy nie byłoby już „dramatycznie”?
* * *
Wywoływanie strachu – a to nieracjonalnym zarządzaniem, a to znikającymi pieniędzmi. Bogusław Leśnodorski twierdzi, że w ostatnich czterech latach Legia zarobiła na transferach 64 miliony złotych. Dariusz Mioduski twierdzi, że nie 64 miliony, ale 4 miliony. O ile pierwszą sumę dość łatwo sobie wyobrazić – wystarczy wziąć kalkulator, policzyć kto za ile odszedł i kto za ile przyszedł, o tyle tę drugą nie bardzo. Należałoby wówczas założyć, że ktoś z Legii – dzięki jakiejś inżynierii finansowej – buchnął lub roztrwonił 60 milionów. Wtedy to ja bym biegł na policję, a nie do gazety.
„Renomowana firma zrobiła dla mnie szczegółowy audyt finansów Legii. Po uwzględnieniu prawdziwych, a nie medialnych wartości transferów i wszystkich kosztów oraz prowizji bilans od początku 2013 roku do października 2016 roku wyniósł 4 mln zł. To jest realny zysk” – powiedział Mioduski. Już mnie zaskoczyło, że szef Rady Nadzorczej musi powoływać „renomowaną firmę audytorską”, zawsze sądziłem, że ktoś taki trzyma rękę na pulsie na bieżąco. Ale ok, przyjmuję z pokorą, że się nie znam. Niemniej – jeśli z 64 milionów zysku po opłaceniu innych kosztów zostają 4 miliony, to zdecydowanie na policję, a nie do gazety. Tyle że popytałem w klubie, skąd ta różnica, a tam mówią: – Nie mamy bladego pojęcia, o czym on mówi. I dodają, że mogą pokazać pełny bilans takich transakcji.
I wiecie co? Jakoś im wierzę. Bo coś mi się zdaje, że gdyby 60 milionów wyciekło, to dla 60-procentowego udziałowca byłoby to coś więcej niż PR-owy wtręt, ciekawostka na potrzeby wywiadu.
* * *
“Jego tendencja do podejmowania decyzji, które były bardzo ryzykowne, zaczęła przekraczać, to co bezpieczne dla Legii” – mówi o Leśnodorskim Mioduski.
Gdybym ja powierzył swój biznes w zarządzanie Leśnodorskiemu i potem koszty „dramatycznie by wzrosły”, klub chwiał się na lewo i prawo, wypłynęłoby z niego 60 milionów, a ów Leśnodorski nie miał długofalowej wizji i żadnego planu B, to…
Hmm, chyba bym Leśnodorskiego przępędził kijem!
Ale co mówi Mioduski?
„Ja chce kontynuować realizację mojej wizji Legii i wiem jak to robić. Pewnie najlepiej by było, gdybyśmy mogli to robić razem z Leśnodorskim. W założeniu to był optymalny układ. Dwie różne osobowości, ale jedna wizja”.
No przepraszam bardzo, ale to się kupy nie trzyma!
Klub nierozważnie zarządzany, pędzący z przesadną prędkością wzdłuż niebezpiecznej drogi, zaraz może być katastrofa, jak nikt nie zdejmie nogi z gazu, pieniądze nie wiadomo gdzie wyciekają, warunkiem koniecznym (bo o tym też Mioduski mówi) jest wyrzucenie wiceprezesa Szumielewicza, prawej ręki Leśnodorskiego, odpowiedzialnego za wszystkie niepiłkarskie przychody, a Mioduski mówi: – Hej, Boguś, zróbmy to razem!
A to przecież ten sam Boguś, którego Dariusz Mioduski chciał wysadzić ze stołka, co zakończyło się obecnym kryzysem.
* * *
No ale wiadomo, że żadnego „zróbmy to razem” nie będzie, to tylko takie gadki, by się bardzo od Leśnodorskiego nie odsunąć, skoro ma poparcie trybun. Jednocześnie strach, komu to on może ten klub sprzedać.
„Bo może to być na przykład agencja menedżerska, która będzie chciała mieć klub do promocji swoich zawodników. Sporting po kilku latach takiego funkcjonowania był de facto bankrutem. Wszystkie aktywa tego klubu, czyli piłkarze, nie należeli do Sportingu. Pieniądze z transferów szły gdzie indziej. Do zewnętrznych agentów”.
No tak. Może to być też Arkadiusz Ł. ps. Hoss, czyli ten mafiozo od „metody na wnuczka”. Zabrzmiałoby to jeszcze mocniej prawda? Mnie się wydaje, że można znaleźć w świecie piłki mnóstwo kiepskich właścicieli klubów i mnóstwo dobrych. Po co sugerować jakiś idiotyczny scenariusz, do którego nikt się nie przymierza?
* * *
Najważniejsze jednak, że nikt nikogo nie wykupi z kasy klubu. To piękna PR-owa bombka. Kto ją pierwszy zrzuci, ten zdobywa kilka punktów. A że Mioduski zapłacił za 60 procent udziałów w Legii 4,8 miliona? I że 50 milionów Legia do ITI spłaciła sama, z bieżącej działalności?
„To zupełnie inna sytuacja” – mówi DM.
I dalej: „Gdy przejmowaliśmy Legię, miała ona olbrzmi dług wobec ITI wynoszący 200 milionów złotych. Udało mi się wynegocjować taką umowę, że bierzemy klub za określoną kwotę gotówki, a zobowiązanie zostaje zmniejszone do 50 milionów, więc ta transakcja była dla klubu bardzo korzystna. Dodatkowo negocjowałem zapis w naszej, z Leśnodorskim i Wandzlem, umowie, że ten dług wobec ITI jest naszym prywatnym zobowiązaniem. Jeżeli klub nie będzie mógł go spłacić, my to musimy zrobić”.
Aha, czyli jednak nie zupełnie inna, tylko taka sama. No prosiłbym o odrobinę powagi.
A najśmieszniejsze jest to, że ta piękna PR-owa bombka jest bez sensu.
1. Najpierw – nie zgodzę się, by wykupili mnie z kasy klubu, to mój warunek!
2. No dobrze, ale druga strona wcale nie miała takiego pomysłu.
3. Ha, wygrałem, mój warunek przyjęty!
Tylko że chodzi jedynie o pierwszy etap – etap rozliczeń. Później, gdy już Dariusz Mioduski dostanie pieniądze, nie będzie miał najmniejszej kontroli nad tym, co z zyskami Legii dzieje się w 2019, 2020, czy 2021 roku. Nie będzie miał więc jakiejkolwiek kontroli nad tym, czy de facto został spłacony z kasy klubu, czy nie. I on to wie. Ale czytelnicy niekoniecznie. Ponadto zupełnie nie wiadomo, z jakiego powodu przez kolejne lata chciałby decydować o tym, co inni biznesmeni robią ze swoimi pieniędzmi, zarobionymi przez ich spółkę. Jak będą chcieli oddać Mietkowi z czwartego piętra trzydzieści baniek, to przecież oddadzą.
* * *
– Trudno nadążyć, co w Legii jest źle, a co dobrze. W jednym tylko wywiadzie dowiadujemy się, że w zasadzie bardzo dużo rzeczy jest złych, prezes bez opamiętania zapierdziela w przepaść, jego prawa ręka – wiceprezes Szumielewicz (swoją drogą, zapowiedział, że i tak odejdzie jak wygra Mioduski) – do natychmiastowego zwolnienia, bezwarunkowo, środki z LM przejedzone, ale…
“Fakty są takie, że dzisiaj ten klub, to w dużej mierze jest Legia według mojej wizji. Tak sobie ją wymyśliłem, a to że byłem z tyłu i koncentrowałem się na innych elementach, to nie znaczy, że to nie miałem wpływu na rozwój klubu. Jestem przecież większościowym udziałowcem. Jest oczywiście w klubie wiele rzeczy, które powinny być poprawione. W ostatnim czasie za bardzo polegamy na szczęściu, musimy wykonać kilka zabiegów, które uprawdopodobnią, że sukces będzie kontynuowany. Ale rewolucji nie będzie”.
Czyli jak coś źle to „hej, nie miałem wpływu, to oni”. Ale jak coś dobrze to „halo, jestem większościowym udziałowcem, tak to sobie wymyśliłem”. No ale cóż… Cały ten wywiad można podsumować zbitką dwóch cytatów z niego:
Pierwszy: „Bardzo mi pasowało, że prezesem Legii został człowiek świetny medialnie, który umiał znaleźć wspólny język z kibicami. Moją ambicją nigdy nie było zostać gwiazdą medialną”.
Drugi: „Legia Mioduskiego może mieć innego wodzireja, to nie będzie klub, w którym największą gwiazdą jest prezes’.
To jest jakieś jedno wielkie pomieszanie z poplątaniem. Z wisienką na torcie w postaci tego, że rewolucja w klubie będzie jak wygra Leśnodorski, a nie jak wygra Mioduski. No faktycznie, bo nowy prezes, wiceprezes i dyrektor wraz z pionem sportowym to żadna rewolucja, tylko zwyczajowa kosmetyka. Stabilizację gwarantuje jedynie udziałowiec, który sam o sobie napisał, że jego kontrola nad działalnością spółki była w ostatnim czasie niemożliwa.
* * *
I na koniec perełka: „Jeśli przyjdzie poważna firma i wyłoży dużą kwotę, gwarantuje, że będzie chciała mieć wpływ na to się dzieje. Drugiego tak naiwnego jak ja nie znajdą”.
No ludzie… Ile można strzelić samobójów w jednym wywiadzie?
KRZYSZTOF STANOWSKI