Wyobraź sobie, że masz wujka, którego raz w roku musisz odwiedzić z rodziną i którego szczerze nie znosisz, bo co roku przydarza ci się u niego coś niemiłego. Jak nie obleje cię gorącą kawą, to z pewnością zasypie wścibskimi pytaniami albo jego córka opluje cię między oczy, gdy nie będziesz się chciał z nią pobawić. Zawsze coś, a jechać trzeba. Siedząc w samochodzie już wiesz, że czeka cię wyborne popołudnie. Skąd ten wstęp, na pozór lekko z czapy?
Ano stąd, że identycznie mogą się czuć piłkarze Athleticu Bilbao jadąc na Camp Nou. 15 lat bez zwycięstwa. 21 meczów. Ostatni remis w meczu ligowym w sezonie 2003/2004, gdy w bramce Barcelony stał Rustu Recber, a Ronaldinho rozgrywał w „Blaugranie” dopiero pierwszy sezon. Można się nabawić traumy. Barcelona wspomnienia ma dużo lepsze i podeszła do tego spotkania raczej na luzie, a dowodem na to jest choćby fakt, że cały mecz na ławce rezerwowych przesiedział Luis Suarez.
Athletic zgodnie z przewidywaniami dostał w czapkę (było 3:0), ale to też nie tak, że Barcelona zagrała super-hiper-świetny mecz. Baskowie mogli ukłuć przynajmniej parę razy. Zasada w meczach z rywalami pokoju Barcelony jest jednak bezlitosna – jeśli nie wykorzystasz swojego pięć minut, następne prawdopodobnie nie przyjdzie. Gospodarze zaczęli od początku sypać prezentami w stronę Raula Garcii. A to Umtiti stracił głowę i zamiast do jednego z kolegów wyłożył piłkę właśnie do niego (ten jednak spartaczył robotę). A to Andre Gomes przysnął i przepuścił go w polu karnym bez ataku (fantastycznym refleksem wykazał się jednak ter Stegen i zbił piłkę na słupek). W rolę świętego Mikołaja wcielił się także wjeżdżający na skraju pola karnego dwoma nogami w rywala Pique, ale – no nie uwierzycie – hiszpański sędzia nie dopatrzył się tam przewinienia.
A Barca? Rywal nie bardzo miał ochotę psuć jej krwi, więc sama wzięła się do roboty. Strzelanie rozpoczął Paco Alcarer dokładając nogę do akcji Neymara. Pod koniec połowy z Iraizozem – absolutnie nie wyglądającym na gościa, któremu bez obaw można powierzyć dziecko na ręce – zabawił się Messi. Wolny, ostry kąt, kąśliwy strzał – hiszpański bramkarz stracił głowę i mając piłkę w zasadzie na rękach wbił ją sobie do bramki. W drugiej połowie „Duma Katalonii” trochę zamulała – specjalnie nie była żądna kolejnych bramek, rywal kompletnie nie miał z kolei pomysłu, jak ją skarcić. Udało jej się wprawdzie strzelić jeszcze raz (po efektownym rajdzie Aleixa Vidala), ale emocji nie oglądaliśmy generalnie zbyt wiele.
Kibice Barcelony raczej nie będą wspominać tego meczu po latach. Ot, sobota w pracy odhaczona, robota wykonana, można się rozjechać do domów.