W Legii Warszawa gra o władzę. Dokumenty w sprawie licytacji „shoot-out” jeszcze nie zostały podpisane, ale to zapewne kwestia czasu. Wprawdzie Dariusz Mioduski zaczął stawiać coraz trudniejsze do realizacji żądania, trudno sobie wyobrazić, by obecny pat tkwił jeszcze długo. Zbyt poważni ludzie zabrali się za mediację i nikt na koniec nie będzie chciał wyjść w środowisku najbogatszych Polaków za człowieka oderwanego od rzeczywistości. Kwestia tego, kto ugra więcej na etapie przygotowawczym.
Dzisiaj Mioduski wypowiedział się dla portalu sport.pl. Powiedział między innymi takie zdanie: – Po pierwsze nie zgadzam się i nigdy na to nie pozwolę, by moi wspólnicy wykupili mnie za pieniądze tego klubu. Nie po to budowałem wartość Legii, by teraz pozwolić ją finansowo niszczyć. Oczywiście, ta zasada dotyczy także mnie.
Trochę nas ta wypowiedź zdziwiła, bo przecież on sam w znacznej mierze spłacił swoje 60 procent udziałów właśnie pieniędzmi klubu – może nie formalnie, ale praktycznie jak najbardziej tak. Teraz pora na konkrety, których wcześniej nikt nie publikował.
1. Legia Warszawa została kupiona od ITI za 60 milionów złotych.
2. Ponad 50 milionów zostało spłacone w ratach, z bieżącej działalności klubu.
3. 8 milionów wyłożyli obecni właściciele.
Dariusz Mioduski za pakiet 60 procent udziałów klubu zapłacił 4,8 miliona złotych, natomiast Bogusław Leśnodorski i Maciej Wandzel 3,2 miliona łącznie.
Obecnie szacować można, że jeśli Dariusz Mioduski zostanie wykupiony przez pozostałych udziałowców to zarobi 10 razy więcej pieniędzy niż wpłacił – ok. 50 milionów złotych. W drugą stronę działa to tak samo – panowie Leśnodorski i Wandzel również zwielokrotnią swój wkład.
Trzeba więc przyznać, że inwestycja w klub na takich zasadach okazała się fantastyczna, prawdopodobnie jest to wręcz inwestycja życia. Tutaj czapki z głów – wymyślono i sprawnie przeprowadzono operację nabycia klubu piłkarskiego przy niskim wkładzie własnym. Najważniejsze było mądre zarządzanie i dobrze pracująca głowa, a nie zasobność portfela. Aby tak się to potoczyło, najpierw Leśnodorski musiał zostać prezesem za czasów ITI, musiało mu się to spodobać i po poznaniu realiów musiał dojść do wniosku, że da się stworzyć na tyle rentowny klub, by propozycja kupna miała sens. I przekonać ITI, że plan jest wykonalny, a koncern przestanie topić pieniądze.
Dlatego śmieszy nas teraz, że Dariusz Mioduski „boi się, że zostanie spłacony z kasy klubu”, skoro sam w podobnym modelu nabył swoje udziały. Wtedy mu to w ogóle nie przeszkadzało.
Oczywiście nie zmienia to faktu, że obie strony konfliktu aktywnie działają w środowisku biznesowym i poszukują wsparcia inwestorów, aby nie tylko spłacić „przegranego” udziałowca (każdy chciałby tak przegrać), ale też odpowiednio dokapitalizować spółkę i wykonać kolejny krok na przód.