Pamiętacie jak w „Dniu świra” Adaś Miauczyński, cierpiący na nerwicę natręctw nauczyciel, uczył swojego syna angielskiego? Bohater filmu przekonuje w nim swoją latorośl, żeby odmieniła „to be”. Przyparty do muru syn w końcu wybucha:
„Sylwek: – Bo ty…
Adam: – Co ja? Co ja?
Sylwek: – Mnie stresujesz.
Adam: – Ja cię stresuję, kurwa?! Uczysz się tego piąty rok w szkole i na kursach, i wszystko to jak krew w piach!
Sylwek: – Taa, krew od razu.”
Ta słynna scena przypomniała nam się, kiedy zaczęliśmy zastanawiać się, jak wyglądają relacje między komentatorami telewizyjnymi, a ich synami sportowcami, których na co dzień oceniają. Siatkarza Fabiana Drzyzgi i skoczka Macieja Kota nie posądzamy oczywiście o bycie Sylwkiem. Ale mimo że są od niego o wiele bardziej utalentowani, taki rodzinno-dziennikarski układ nie jest pewnie łatwy zarówno dla nich, jak i ich znanych z ciętego języka ojców: Wojciecha i Rafała.
Wrzesień 2014 r., w siatkarskich mistrzostwach świata Polska gra z Iranem. Pierwsze dwa sety to demonstracja siły naszych, chłopaki Stephane’a Antigi wygrywają z Persami 25:17 i 25:16. Później po meczu niektórzy dziennikarze będą piali z zachwytu, że były to najlepsze dwa sety naszej reprezentacji w ostatnich kilku latach. Na boisku wychodziło im wszystko i jeszcze więcej. Tylko że po początkowym laniu Irańczycy zdołali podnieść głowy i doprowadzili do tie-breaka. Na trybunach konsternacja spowodowana sypiącym się wynikiem mieszała się z konsternacją wywołaną przedziwną zmianą: za Pawła Zagumnego wchodzi Fabian Drzyzga.
– Wtedy zadrżałem najbardziej. Nawet nie dociekałem już, czy to Paweł poprosił o zmianę, czy Antiga sam na to wpadł z Philippem Blainem. No to powiedziałem: „Kto w jakiego boga wierzy, niech się modli”, bo na piątego seta wszedł zimny rozgrywający, który do tej pory spędził mistrzostwa na ławce. Logiki trenerskiej w tym nie było żadnej, ale wszystko zakończyło się szczęśliwie. Fabian wytrzymał, dlatego musiałem go później za to pochwalić – opowiada w rozmowie z Weszło Wojciech Drzyzga, komentator Polsatu, którego najczęściej można posłuchać w duecie z Tomaszem Swędrowskim.
Jakby ojciec pracował na koparce…
Mecze reprezentacji nie są jednak problemem. Wtedy komentatorzy z natury chowają swój obiektywizm głęboko do kieszeni, są kibicami i mogą pozwolić sobie na więcej. Można powiedzieć, że płyną wtedy razem z trybunami. „Ten mój syn to jest szalony jednak” – takie zdanie, które wyrwało się kiedyś Drzyzdze podczas meczu kadry na ME w 2013 r., raczej nie przeszłoby mu przez gardło podczas obsługi meczu ligowego Asseco Resovii Rzeszów, gdzie na co dzień gra Fabian. Trzeba przyznać, że Drzyzga granicy prywaty nie przekracza, jeśli ktoś nie interesuje się siatkówką na co dzień, boiskowo-komentatorskiego pokrewieństwa może nawet nie wychwycić.
– Na antenie staram się nie lawirować, nie cudować, ale też nie omijać trudnych tematów. Gra dobrze, to dostaje pochwałę, gra kiepsko, jest oceniany surowo. Czasami może nawet surowiej niż inni zawodnicy. Taka zasada wydaje mi się najuczciwsza – przekonuje były reprezentacyjny rozgrywający (zdobył m.in. trzy wicemistrzostwa Europy) zdradzając też, że w Polsacie czasami wolą jednak dmuchać na zimne: – W stacji podjęto kiedyś taką niepisaną decyzję, ale myślę że rozsądną, że raczej nie komentuję meczów ligowych Resovii do etapu play-off. Bo wiadomo, w takich meczach każde słowo może być inaczej odbierane przez kibiców obu drużyn. To w zasadzie jedyne takie drobne ustępstwo, można powiedzieć, że dla zachowania pewnej higieny komentarza. Kiedy jest taka potrzeba, komentuję najwyżej mecze pucharowe Resovii. Ale generalnie nie mam z tym wszystkim problemu. Zajmuję się przecież komentowaniem już od kilkunastu lat.
On nie ma problemu, a syn? W wywiadach nigdy nie krył, że nazwisko, szczególnie na początku seniorskiej kariery, trochę mu ciążyło. Ale na komentarze ojca nigdy publicznie nie narzekał.
– Fabian od dawna wyraża taką opinię: jakby ojciec pracował na koparce, też miałby prawo mówić o siatkówce. Ale jak pracuje przy siatkówce, to nie będzie przecież gadał o koparce, tylko o sporcie – mówi 58-letnia głowa rodziny, w której jest jeszcze jeden siatkarz. Starszy, Tomasz, wicemistrz Europy kadetów z 2003 r., siatkarską karierę już zakończył. On jednak nigdy nie zbliżył się do poziomu sportowego Fabiana, który w wieku 24 lat został już mistrzem świata, był też uznawany m.in. za najlepszego rozgrywającego Ligi Mistrzów (turnieju Final Four w 2015 r.).
Przywalcie mu jeszcze bardziej
Wojciech Drzyzga przyznaje, że sam wielokrotnie zwracał synom uwagę, żeby uważali na to co mówią w mediach, bo „ojciec z telewizji” sprawia, iż są nieco inaczej traktowani przez środowisko niż pozostali zawodnicy. 27-letni Fabian na dyplomatę się jednak nie nadaje. To m.in. od jego szczerego wywiadu po przerżniętych igrzyskach w Rio na dobre zaczęła się dyskusja o mętnej atmosferze w reprezentacji, która była jednym z powodów niedawnej zmiany selekcjonera.
– Coś się wypaliło. (…) Nasza drużyna miała duży potencjał, ale on w którymś momencie się rozmył. Było dużo różnych historii, animozji. Ale czy wyplucie tego wszystkiego cokolwiek da? – tłumaczył w „Przeglądzie Sportowym”, co niektórzy odebrali wręcz z zaskoczeniem, no bo jak tak można publicznie mówić w kraju nazywanym „Volleyland”? Jak się okazało, można.
Trzeba też dodać, że gadułą jest po ojcu. Kiedy po meczach wielu siatkarzy częstuje dziennikarzy banałami w stylu „to był ciężki mecz, ale nie ma już słabych” lub „musimy koniecznie wyciągnąć wnioski”, on mówi tak: – To męska gra, nie róbmy z nas lalusiów. Co takiego złego się stało, że ktoś pod siatką sobie pogadał?
Wojciech Drzyzga śmieje się, że sam na pewno nie należy też do tzw. komitetu szalonych rodziców, którzy gdyby mogli, zagryźliby trenera czy sędziego, jeśli tylko to miałoby pomóc w karierze ich dziecka. – Obserwowałem kiedyś takich rodziców przy tenisie na kortach Legii. To wariactwo, chociaż wiem, że im serce nie pozwala logicznie myśleć. Ja sam z trenerami Fabiana nigdy nie zamieniłem nawet jednego zdania, w którym zapytałbym „a dlaczego on nie gra”, „a może daj mu więcej czasu na boisku”. Nie, ja właśnie im mówiłem, żeby jeszcze bardziej mu przywalili, kontrolowali go – wspomina w rozmowie z Weszło. – A czy mu nazwisko ciąży? Wszystkim dzieciom, które kontynuują kariery sportowe, artystyczne, każde, gdzieś sławny tata czy mama na początku być może pomagają, ale później wbrew pozorom to bardzo przeszkadza. Ale trzeba mieć twardą skórę. On ma.
I dodaje: – Każdy rodzic chce pomóc swojemu dziecku, ukierunkować je, ale w sporcie potrzebny jest talent. Tak samo jest w muzyce, bo co ma zrobić dziecko takiego pana Markowskiego? Córka ma śpiewać, bo tatuś jej załatwił? Gdzieś na końcu trzeba się samemu obronić. A sport też jest akurat taką dziedziną, że dość łatwo wychodzi szydło z worka. Ja swojego syna nie musiałem prowadzić za rączkę.
Czasami ponoszą mnie emocje
Kolejny znany polski duet to oczywiście skoczek Maciej Kot i jego ojciec Rafał – były fizjoterapeuta reprezentacji, który obecnie regularnie zapraszany jest do studia TVP. Głowa rodziny teraz i tak ma łatwiej, bo w tym sezonie jego syn w końcu odpalił i w miarę regularnie zajmuje miejsca w pierwszej „10” zawodów Pucharu Świata. W poprzednich latach Kot jednak długo pozostawał w cieniu Kamila Stocha i Piotra Żyły, częściej skakał gorzej niż lepiej, co generowało krytykę mediów. A trzeba przy tym wszystkim jeszcze pamiętać o niełatwym charakterze skoczka. 25-letniego dziś zawodnika nigdy nie zadowalało średniactwo, kiedy zawalił, dawał upust swojej ambicji, która zdaniem wielu ekspertów buzowała w nim momentami aż za bardzo. To nie jest Piotr Żyła, który kiedyś tak samo szeroko szczerzy zęby po 8. miejscu, jak i 28.
Kiedy więc nie szło, niektóre uwagi ojca mogły zakłuć. – Na pewno bywa bardzo trudno, bo z jednej strony odzywa się we mnie ojcowska więź i czasami ponoszą emocje, ale z drugiej strony chcę być zawsze obiektywny. Żeby później nikt mnie nie posądził, że jestem stronniczy. Myślę, że Maćkowi obecny układ aż tak bardzo nie przeszkadza, on wie, że ja zawsze mówię prawdę, nawet jeśli ta prawda jest niewygodna. Ale jestem sobą, przecież prawdy nikt nie będzie podważał. Widzimy się co tydzień kiedy wraca z zawodów i pewnie docierają do niego różne opinie, ale nigdy nie podejmujemy tematu mojego komentarza w telewizji. Czyli uznajemy, że jest wszystko ok. – mówi nam Rafał Kot.
On zresztą też uważa, że narzucanie na siebie zbyt dużej presji, w pewnym sensie blokowało Maćka w drodze do upragnionego sukcesu na skoczni. – Zawsze taki był. Kilka lat temu próbowałem z nim nawet rozmawiać, żeby nieco zszedł z tej ambicji, żeby stawiał sobie bardziej przyziemne cele, ale co ja mogę? On ma swoją filozofię. Twierdzi, że sportowiec bez ambicji i marzeń to żaden sportowiec. To jego dewiza – opowiada. – Ja mimo wszystko cieszę się jednak, że mam takiego syna, chociaż ktoś pewnie z boku może pomyśleć, że jest taki, a nie inny. Poza sportem nie powiedziałby jednak, że jest uparty jak osioł. Po prostu jak jest pewny jakiejś sprawy czy decyzji, to stoi przy swoim. Tyle.
Coś niedobrego kołatało się w jego głowie
Momentem krytycznym był dla niego sezon 2014/2015. Dołował formą, co trudno było zapudrować nawet w studiu TVP. Ostatecznie Łukasz Kruczek nie zabrał Kota na mistrzostwa świata w szwedzkim Falun. Bolało tym bardziej, że w konkursie drużynowym Polacy zdobyli później brązowy medal.
Jeszcze przed imprezą w mediach przetoczyły się wypowiedzi zawodnika, że jak ma tak dalej skakać, to woli już zastanowić się nad końcem kariery. – W rodzinie takiej rozmowy, że chce rzucić skoki, nie było. Natomiast jak go znam, to mogłem przypuszczać, że po tak dużych niepowodzeniach – bo wiemy, że wtedy współpraca w kadrze ogólnie nie układała się dobrze – coś niedobrego kołacze się w tej jego głowie. Byłem zaniepokojony, ale uporządkował sobie to wszystko, podjął walkę i na razie chyba tego nie żałuje. Tym bardziej cieszę się z jego obecnej formy, bo wiem, jak ciernistą drogę przeszedł, ile pracy w to włożył, ile miał kłód pod nogami. Teraz pojawiło się w końcu w tunelu nie światełko, ale światło – dodaje ojciec skoczka.
Rafał Kot cieszy się też, że jego syna nie zmieniły… pieniądze. Kiedy skakał słabo, nie był przecież krezusem, ale teraz powoli zaczyna to sobie odbijać. Maciej Kot od początku sezonu zarobił na skoczni (nie licząc innych źródeł) już grubo ponad 200 tys. zł. A sezon jeszcze przecież trwa.
– Pieniądze nigdy nie były dla niego pierwszorzędną wartością. Sądzę, że on za wynik oddałby wszystko. Może i jest ambitny, ale na pewno nie pazerny. Nie liczy, ile tylko z każdego pucharu przywiezie pieniędzy.
RAFAŁ BIEŃKOWSKI
Fot. FotoPyk, fis-ski.com