– Milan i Inter muszą się zjednoczyć. Kiedyś byli najbogatsi na świecie, ale bez Morattiego i Berlusconiego nie zrobią nawet kroku do przodu. W dzisiejszych czasach tylko Londyn może pozwolić sobie na utrzymywanie tylu drużyn w Premier League. Więc albo się zjednoczą, albo kibice przez następne lata będą musieli oglądać dwie pół-drużyny.
Brzmi kompletnie irracjonalnie? Autora wypowiedzi powinno się zamknąć w miejscu odosobnienia i nigdy więcej nie dopuszczać do mikrofonu? Możliwe. Choć znając Mino Raiolę, on i tak ten mikrofon wyrwie, a w międzyczasie opchnie któregoś ze swoich klientów, zgarniając przy tym siedmiocyfrową prowizję.
Pomysł połączenia obu mediolańskich klubów zrodził się w głowie Włocha dokładnie dwa lata temu. A że jego w sumie ni ziębi, ni grzeje tradycja, za to wizja kolejnego bogatego superklubu, który stać na jego podopiecznych – jak najbardziej, to nie zamierzał pozostawić tej idei samej sobie. Nie zdecydował, że fajnie będzie ją w formie dowcipu przedstawić podczas niedzielnego obiadu i na tym zakończyć jej żywot, tylko poszedł z nią do La Gazzetta Dello Sport.
Oczywiście pod kątem biznesowym to byłoby bardzo pożądane rozwiązanie dla podupadłych potęg, wtedy przeżywających bodaj największy kryzys od wielu lat. Połączenie ich budżetów znów sprawiłoby pewnie, że Mediolan byłby na piłkarskiej mapie Europy czymś więcej, niż tylko miłym wspomnieniem. Ale też trudno wyobrazić sobie, by kibice Milanu i Interu zamiast walczyć ze sobą na wszelkich możliwych polach, z dnia na dzień przestawili się na marsz ramię w ramię na San Siro, by dopingować nowy, sztuczny twór. Zresztą ta sama La Gazzetta, której zwierzył się ze swojego pomysłu Raiola, opublikowała ankietę w tej sprawie. Wynik? Wolelibyśmy grać w Serie B, niż połączyć się z wrogiem. 80% głosujących.
I, jak widać, Raiola wcale wizjonerem się nie okazał, bo kluby z Mediolanu powoli zmierzają ku lepszemu. A o pomyśle o roboczej nazwie „FC Milan” nikt nie wspomina już od dawna.