Zarabia jak król. W Toronto jest też tak traktowany. Królem strzelców zdążył zresztą zostać już w swoim debiutanckim sezonie w MLS. A jednak trudno oprzeć się wrażeniu, że karierę rozmienił na drobne. Że zamiast podjąć rękawicę w silnej lidze, postanowił ze słabszej uczynić sobie plac zabaw, na którym nikt nie ma szans mu podskoczyć. Dziś trzydzieste urodziny świętować będzie Sebastian Giovinco.
Ameryka już jakiś czas temu stała się atrakcyjną finansowo, ale też życiowo, przystanią dla piłkarzy zmierzających ku ostatnim akordom swoich karier. Włoch jednak na przeprowadzkę zdecydował się wyjątkowo szybko. Jako 27-latek, którego widziałoby u siebie wtedy pół czołówki ligi angielskiej i który miał ponoć na stole oferty z Tottenhamu, Arsenalu czy Liverpoolu.
Wybrał inaczej. Wolał być królem na piłkarskiej prowincji niż służącym w jednej z wielkich piłkarskich rodzin. Zdecydował, że może i przekreśla szanse na to, by znaleźć się w panteonie największych gwiazd tego sportu, ale za to będzie się dobrze bawił. Że z jego wrodzonym talentem, z jego techniką, z siedzącymi z tyłu głowy radami dotyczącymi wykonywania rzutów wolnych od samego Andrei Pirlo, zostanie bożyszczem tłumów. Nie w Turynie, gdzie płacono za niego jedenaście milionów euro, nie w Premier League, nie strzelając bramki Chelsea w Champions League, a raz za razem pokonując bramkarzy pokroju Travisa Worry czy Evana Busha.
Miał do tego prawo. Zresztą przyglądamy się jego radości po golach i ujmijmy to tak: na najbardziej nieszczęśliwego człowieka na świecie, to on nie wygląda:
Sto lat, Seba!