Nie wygląda na człowieka ze świata sportu. Patrząc na jego opasły brzuch dajemy sobie obciąć palec, że skomplikowaną akcją logistyczną jest dla niego nawet zawiązanie własnych sznurówek. Nie przeszkodziło mu to jednak zostać jednym z najlepszych trenerów zarówno w historii siatkówki reprezentacyjnej, jak i klubowej. Władimir Alekno to też grubo ponad 100 kilogramów chodzących sprzeczności. Dla jednych dobry wujek i kumpel, dla drugich zamordysta i synonim „Ruska”. Kim tak naprawdę jest więc jedna z najbardziej charyzmatycznych twarzy siatkarskich parkietów? Jedno jest pewne. Przy nim Siergiej Szlapnikow – który kilka dni temu już oficjalnie zastąpił go na stanowisku trenera reprezentacji Rosji – to grzeczniutki chłopczyk.
– Krąży o nim wiele historii. To człowiek, który podobno kiedyś w Dinamie Moskwa w obecności zawodników położył się pod sztangą, na którą nałożył wcześniej jakieś ogromne ciężary, wycisnął to dwa razy, a potem powiedział: „Jak któryś podniesie to więcej razy niż ja, to dopiero będziemy mogli dyskutować na temat siłowni. A jak nie, to zamknąć ryje i robić co każę”. Facet potrafi być ostry – wspomina Łukasz Kadziewicz, który w rosyjskiej Superlidze grał z przerwami od 2004 do 2011 r. W tym czasie wielokrotnie mierzył się z drużynami prowadzonym przez Aleknę.
Ale najwyraźniej w tej ostrości jest metoda. Mówimy przecież o szkoleniowcu, który z reprezentacją Rosji wygrywał igrzyska olimpijskie, Puchar Świata i Ligę Światową (nie wspominając już o medalach innego koloru), a tylko z Dinamem oraz Zenitem Kazań wywalczył łącznie osiem mistrzostw Rosji i trzy tytuły Ligi Mistrzów.
Jak Władimir postawił Francuzów do pionu
Nie wszyscy uważają jednak Aleknę za zamordystę. W siatkarskim towarzystwie nie brakuje takich, którzy postrzegają go jako sympatycznego rosyjskiego misia, prowadzącego swoje drużyny w oparciu o wręcz kumpelskie relacje z zawodnikami.
– Obie teorie o nim są prawdziwe i obie nie mogą bez siebie funkcjonować. To jeden z nielicznych szkoleniowców na świecie, który potrafi bardzo klarownie postawić tę granicę, gdzie jesteśmy kolegami i on ci pomaga, a gdzie jest zamordystą. Dla mnie to idealny trener właśnie z racji tego, że świetnie łączy rolę dobrego kumpla i faceta, który łapie zawodnika za łeb i wali o podłogę – podkreśla Kadziewicz, były zawodnik Gazpromu Surgut i Lokomotiwu Biełgorod.
Ale pochodzący z przemysłowego Połocka (dzisiejsza Białoruś, do 1991 r. należał do ZSRR) Alekno twardą rękę miał już długo przed wspomnianymi sukcesami. Można powiedzieć, że jej ciężar wykuwał się we Francji, gdzie trafił w 1994 r. po latach gry w Moskwie, Mińsku, Włoszech i krótkim epizodzie w Bułgarii. Środkowy, który już wtedy rzucał się w oczy mocno zbitą sylwetką, najpierw reprezentował barwy AS Cannes, następnie Tours VB. I to właśnie w tym ostatnim klubie w 1999 r. zakończył karierę zawodniczą, obejmując jednocześnie zespół w roli trenera. I to był układ idealny. Drużyna, która dotąd nigdy nie zdobyła żadnego medalu mistrzostw Francji, z roku na rok zaczęła dominować nad Sekwaną. Do 2004 r. Alekno zdobył z raczej przeciętnym dotąd zespołem brąz, srebro i przede wszystkim mistrzostwo. To on zapoczątkował tłuste dla klubu lata.
Trenerskim początkom Rosjanina z bliska przyglądał się Mirosław Rybaczewski, mistrz olimpijski i świata z reprezentacją Huberta Wagnera, który od wielu lat mieszka na stałe we Francji:
– Potrafił trzymać dyscyplinę, a pamiętajmy, że siatkarzy we Francji ciężko jest skupić w ryzach. Oni mają zupełnie inną mentalność niż Rosjanie czy Polacy. Dzisiaj mówi się, że francuskim zawodnikiem, którego najtrudniej utemperować, jest Earvin N’Gapeth. Coś czuję, że on potrafiłby to zrobić.
To właśnie sukcesy z Tours “wystrzeliły” Aleknę jako trenera do ligi rosyjskiej, gdzie w 2004 r. objął Dinamo Moskowa.
Ktoś o nim powie: „No wariat…”
Oddajmy raz jeszcze głos Kadziewiczowi:
– Często w głowach mamy taki obraz: jak Rusek, to tępy. Wielu Polaków w ten sposób odbiera naszych wschodnich sąsiadów. Ale ja spędziłem tam trochę czasu i mam inne zdanie. Spędziłem z Alekną trzy dni w Jekaterynburgu podczas meczu gwiazd ligi rosyjskiej, w którym grałem. Fenomenalny facet. Dusza towarzystwa, bardzo otwarty, można powiedzieć – Europejczyk. Chyba nie ma zawodnika, który odmówiłby mu współpracy, gdyby Alekno się nim zainteresował. Człowiek, który rozumie siatkówkę i zapisał się na kartach jej historii tą nietypową zmianą w finale olimpijskim w Londynie, przez co jest teraz półbogiem w swoim kraju.
Każdy wielki trener ma swój pomnik. Dla Alekny był nim właśnie finał igrzysk olimpijskich w Londynie, kiedy jedyną przeszkodą w drodze do złota była dla Rosjan już tylko Brazylia. Powiedzieć, że Canarinhos pewnie wygrali pierwsze dwa sety, to jakby nic nie powiedzieć. Brazylijczycy praktycznie wytarli nimi parkiet hali Earls Court Exhibition Centre w Londynie. I kiedy tak przeczołgani już Rosjanie spuścili głowy, swoją chłodną zachował tylko Alekno. Do dziś nie wiadomo, czy taki wariant był przez Rosjan wcześniej ćwiczony, ale trener podjął decyzję o przesunięciu liczącego 218 cm środkowego Dmitrija Muserskiego na atak. Alekno poszedł na całość, wiedział, że albo zespół jeszcze bardziej się posypie (już w pełni przez niego), albo zacznie grać. I zaczął. Trzeci set Rosjanie wygrali 29-27, czwarty 25-22. Tie-break był już egzekucją – 15-9. Muserski zdobył aż 31 pkt., złoto pojechało do Moskwy.
Tamta finałowa roszada sprawiła, że Alekno zaczął być postrzegany jako trener nieszablonowy, który naprawdę czasami potrafi pójść pod prąd, żeby wygrywać mecz z ławki. Jego ruch z Muserskim trudno nawet do czegokolwiek porównać. Najnowsza historia gier zespołowych nie pamięta wielu podobnych przypadków. Pamięcią można sięgnąć co najwyżej do piłkarskich mistrzostw świata w 2014 r., kiedy w ćwierćfinale Holandia grała z Kostaryką. Prowadzący tych pierwszych Louis van Gaal tuż przed serią rzutów karnych zaskoczył wszystkich wymieniając podstawowego bramkarza na rezerwowego Tima Krula. I ten, jak się później okazało, zapewnił mu awans. Ale to był tylko ćwierćfinał i mimo wszystko zmiana bramkarza za bramkarza.
Siatkarskie schematy łamał jednak już wcześniej. Chociażby kilka miesięcy przed wspomnianymi igrzyskami, kiedy jego Zenit mierzył się w Łodzi w finale Ligi Mistrzów ze Skrą Bełchatów. To wtedy polski klub był najbliżej wymarzonej wygranej w tych rozgrywkach. Zaczęło się planowo, bo pierwszego seta wygrali Rosjanie. Kolejne dwa poszły jednak na konto Skry, która była w niebywałym gazie. Była w nim aż do piłki meczowej i stanu 24-23 w czwartej partii, kiedy w polu zagrywki pojawił się Mariusz Wlazły. I wtedy Alekno włożył rozpędzonej Skrze kij między szprychy. Wziął czas, dlatego Wlazły odłożył piłkę i jak gdyby nigdy nic podszedł do ławki. Po przerwie, kiedy wrócił w pole zagrywki i znów złapał piłkę, Rosjanin z premedytacją znów poprosił o czas. Siatkarski obrazek, który się nie zdarza. Efekt? Wybity z rytmu Wlazły zepsuł w końcu zagrywkę i to był kluczowy moment meczu. Zenit doprowadził do tie-breaka, który później wygrał.
– Żeby być dobrym sportowcem, musi być w tobie doza tego szaleństwa. Ze szkoleniowcami jest tak samo. No bo żeby brać dwa czasy pod rząd? Ktoś powie: „No wariat…”. A na końcu okazuje się, że ten wariat wygrywa – mówi Kadziewicz.
Aureoli nad głową jednak nie nosi
Alekno zaliczył też w karierze kilka spektakularnych porażek. Kiedy w 2007 r. objął rozbitą kadrę Sbornej, cel był jeden – złoto mistrzostw Europy, które organizowała jego ojczyzna. Rosjanie spotkali się w finale z prowadzoną przez Andreę Anastasiego Hiszpanią, na którą nikt przy zdrowych zmysłach nie postawiłby złamanego rubla. Plotka niosła, że gospodarze byli już myślami przy fecie, traktując mecz jak konieczny spacerek. Alekno musiał jednak wydrzeć się na swoich zawodników już po pierwszym, wyraźnie przegranym secie. I kiedy dwie kolejne partie wygrali Rosjanie, sprawa złota wydawała się być przesądzona. Goście zdołali się jednak otrząsnąć, najpierw wygrywając w dramatycznych okolicznościach czwartego seta 30:28, by na koniec wygrać też piątego. No i zamiast fety doszło do stypy. Wpadki zdarzały mu się też, kiedy ponownie obejmował reprezentację w 2010 r. (wrócił bez medalu MŚ we Włoszech) i 2015 r. (poza podium na igrzyskach w Rio rok później). Kolejnego, czwartego podejścia raczej już nie będzie – Alekno krótko po olimpiadzie zrezygnował z prowadzenia drużyny.
Trzeba jednak przyznać mu jeszcze jedno. Prowadzonej przez niego Rosji – która w szczytowym momencie według wielu grała najciekawiej na świecie – daleko było do dawnej, siermiężnej moskiewskiej siatkówki. Rosja, która uchodzi za kraj skostniały i niechętnie przyjmujący zachodnie nowinki (także w sporcie), jak na ironię doczekała się więc światłego człowieka, pobierającego lekcje na siatkarskich uniwersytetach Włoch i Francji. W grze jego reprezentacji szczególnie widoczny był ślad francuski.
– Przede wszystkim można było zauważyć, że Rosjanie zaczęli lepiej bronić, co bardzo długo było ich piętą achillesową. Kiedyś głównie bazowali na ataku i świetnym bloku, ich zawodnicy byli przystosowani fizycznie właśnie do takiej gry. Alekno wprowadził więcej techniki – mówi Rybaczewski zwracając też uwagę, że robił to wszystko cały czas łącząc prowadzenie kadry z pracą w klubie.
– Potrafił z Zenicie na tyle dobrze posklejać te wszystkie gwiazdy, że drużyna ma świetne wyniki. Chociaż nie zapominajmy, że w klub wpompowano też w tym czasie ogromne pieniądze.
Również zdaniem Kadziewicza, chociaż w urządzonym z przepychem Zenicie Kazań w zasadzie każdy siatkarz ma status gwiazdy, on potrafił zjednać sobie szatnię. – Żeby dobrze zarządzać takimi siatkarzami, musisz ukraść im trochę zaufania, udowodnić, że będziesz z nimi na dobre i złe. On to potrafi – mówi.
Kto był trenerem ten wie, że to nie takie proste, bo ilu zawodników, tyle głów i temperamentów. A Alekno z jednej strony umiał dotrzeć do silnych charakterów, takich jak Wierbow czy Michajłow, z drugiej zaś był w stanie dogadać się z Matthew Andersonem, z którym niekiedy trzeba obchodzić się jak z jajkiem (zawodnik cierpiał kiedyś rzekomo na depresję). Siatkarze z reguły do niego lgną, ale też nie wszyscy. Kiedyś doszło chociażby do ostrego konfliktu Alekny z kontrowersyjnym Aleksiejem Spiridonowem. Szkoleniowiec wyrzucił go z drużyny przygotowującej się do ME w 2011 r. Jeśli wierzyć rosyjskim mediom, w momencie stawienia się na lotnisku przed wylotem na Memoriał Huberta Wagnera, od zawodnika „jechało jak z gorzelni”. Zanim obaj panowie się dogadali, minęło trochę czasu.
Nie tylko Spiridonow to niezłe ziółko, Alekno też nie ma nad głową aureoli. Lubi prowokować, co widać w jego publicznych wypowiedziach. Można powiedzieć, że jest zwolennikiem klasycznej taktyki kija i marchewki. Dobrze widać to na przykładzie naszej reprezentacji. Alekno raz ją komplementował („Reprezentacja Polski gra bardzo dobre zawody. To jest zespół kompletny. Ekipa Antigi ma wszystko, co niezbędne jest do gry na wysokim poziomie”), ale przy innej okazji wbijał jej szpilę pod samo żebro („Nie uważam, żeby Stephane Antiga był geniuszem, żeby nagle z zawodnika stał się genialnym trenerem”).
No i kiedy jedni trenerzy powtarzają komunały typu „nie ma już słabych”, „będzie trudny mecz”, „szanse oceniam 50 na 50” itd., on nawet się na to nie trudzi. W lutym ubiegłego roku podczas konferencji przed meczem z Lotosem Treflem Gdańsk powiedział tak: – Oczywiście mam szacunek do naszego jutrzejszego rywala… Sportowo nigdy jednak nie mam żadnych obaw. Jedyne co mnie ostatnimi czasy martwi to to, co dzieje się w Syrii.
Cały on. Sympatyczny, misiowaty gość, który w jednej chwili potrafi się zmienić w niezłego kozaka.
RAFAŁ BIEŃKOWSKI