Reklama

Dumny wojownik z warszawskich Bielan

Kamil Gapiński

Autor:Kamil Gapiński

22 stycznia 2017, 20:34 • 7 min czytania 7 komentarzy

Ikizama – to nie nowy rodzaj sushi, tylko japońskie słowo oznaczające wojownika, który ma w sobie ducha walki i wiedzie dumne życie. Właśnie tak, z najwyższym szacunkiem, mówią o nim Japończycy. Trudno się zresztą dziwić: w ich ukochanym sporcie osiągnął wszystko, co było do osiągnięcia i ustanowił rekordy, które muszą budzić podziw. My takich poetycko brzmiących słów nie mamy, więc użyjemy innych: kozak, twardziel, wojownik, mistrz. Niestety, dziś już takich nie produkują…

Dumny wojownik z warszawskich Bielan

Wyobraź sobie, że idziesz do pracy, dostajesz od szefa naprawdę trudne zadanie i świetnie się spisujesz. Wszystko ci się udaje, dostajesz pochwałę, jesteś zwycięzcą. Wyobraź sobie, że tak samo jest na drugi dzień. I na następny, a potem jeszcze następny. Przez cały kolejny tydzień, miesiąc. Fajnie? Pewnie, że fajnie. Masz świadomość, że jesteś świetny, najlepszy, podziwiany. Ale pojawia się też myśl, że taka seria nie może długo trwać, że wcześniej czy później, i to raczej zdecydowanie wcześniej, musi się skończyć. I będzie bolało. To teraz wyobraź sobie gościa, który rywalizując z najlepszymi na świecie, w najtrudniejszych i najmocniej obsadzonych turniejach, wygrywa nie przez tydzień czy miesiąc, ale przez ponad trzy i pół roku! 312 zwycięstw z rzędu, w czasie prestiżowych turniejów, mistrzostw Polski, Europy, świata i igrzysk olimpijskich. Trzysta dwanaście wygranych walk z rzędu! Jasne, że to robi wrażenie, w końcu to jedna z najdłuższych serii zwycięstw w jakimkolwiek sporcie. To teraz jeszcze wyobraź sobie, że tego wszystkiego dokonał, walcząc z zerwanymi więzadłami krzyżowymi w kolanie!

Kontuzja? Jaka kontuzja?!

Paweł Nastula miał 21 lat i właśnie zaczynał poważną karierę w judo. Zdobył srebrny medal mistrzostw świata i marzył o wyjeździe na igrzyska olimpijskie w Atlancie. Wtedy doznał kontuzji kolana i od cenionego specjalisty usłyszał słowa, po których niejeden by się załamał: „Synku, ty zapomnij o wyczynowym sporcie”… On jednak nie jest z tych, którzy się poddają.

Reklama

– Zacisnąłem zęby i trenowałem jeszcze ciężej. Wmawiałem sobie, że to nieprawda, że nie mam żadnej kontuzji. Wzmacniałem nogi na siłowni, żeby mięśnie utrzymały chore kolano. I jakoś to funkcjonowało – opowiada. „Jakoś funkcjonowało” w przypadku Pawła Nastuli oznaczało niewiarygodną serię 312 zwycięstw, trzy tytuły mistrza Europy, dwa mistrza świata i złoto olimpijskie.

Zastanawiasz się pewnie, co myśli zawodnik, który przez ponad trzy lata jest niepokonany? Cóż, od Pawła Nastuli raczej się tego nie dowiemy.

– Nie wiem, jak osiągnąłem taką serię. Udało mi się, bo nie myślałem o tym, nie liczyłem wygranych walk. Ja po prostu szykowałem się do igrzysk olimpijskich, startowałem w najważniejszych turniejach i wygrywałem. Nie odhaczałem sobie: pięć, dziesięć, piętnaście wygranych walk. Pewnie gdybym to robił, presja byłaby jeszcze większa i przegrałbym znacznie wcześniej – ocenia. Wreszcie, w 313. walce, w finale mistrzostw Europy w Czechach znalazł pogromcę.

– Wtedy dopiero ktoś policzył te wszystkie zwycięstwa i mi o tym powiedział. A ja? Nie byłem zły, że seria się skończyła, tylko wściekły, że przegrałem. Byłem drugi i to było coś nowego…

Szlachetne zdrowie

Nastula przegrał, startując już w wyższej kategorii wagowej (100 kg), bo Światowa Federacja Judo zlikwidowała kategorię 95 kg, w której występował przez całą karierę. Jak ocenia, nie był już wystarczająco szybki i gibki, nie był też tak głodny zwycięstw. Dziś żałuje, że wtedy nie zrobił sobie rocznej przerwy, po której wróciłby znów spragniony walk i wygrywania. To jedyna rzecz, którą zmieniłby w całej, ponad 20-letniej karierze. Nie zmieniłby trenerów, sposobu przygotowań, stylu walki, podejścia do sportu. No, może trochę bardziej dbałby o zdrowie.

Reklama

– Dziś wychodzi ból, na który pracowałem przez lata. Swój organizm traktowałem jak niektórzy kierowcy swoje samochody: raz na rok przegląd, a jak coś stuka, to podkręcić radio i już nie słychać. Dziś już wiem, że lepiej od razu naprawić każdą drobną usterkę, zanim przerodzi się w coś poważnego. Gdybym tak robił, dziś może nie miałbym barku i kolana do wymiany. Cóż, naprawdę jestem emerytem – śmieje się.

Nastula nie zmieniłby także swojej kariery w MMA, choć i początek, i koniec wielu krytykowało. Kiedy w 2005 roku ogłosił, że będzie walczył na galach japońskiej organizacji mieszanych sztuk walki Pride, dla wielu osób, także dziennikarzy sportowych w Polsce to był szok. MMA dopiero raczkowało, nikomu nie śniło się o KSW, wyprzedanych wielkich halach i transmisjach pay per view. Część mediów pisała, że Nastula będzie walczył w klatce w walce, w której wszystkie chwyty są dozwolone.

– Zrobili na mnie nagonkę, niektóre media mnie zlinczowały. Ludzie nie mieli pojęcia o MMA i pisali wiele głupot. Ale spoko, przyjąłem to na klatę i robiłem swoje. Judo to moja najukochańsza dyscyplina, której wszystko zawdzięczam. Kiedy nie mogłem już walczyć w judo, MMA dało mi szansę przedłużenia kariery – wyjaśnia.

Kołecki w teamie

I jak to u Nastuli bywa, kiedy zdecydował się na MMA, robił to na sto procent. Zresztą, o żadnym trenowaniu na pół gwizdka nie mogło być mowy. W Pride od samego początku walczył z absolutną światową czołówką. Trochę go zgubiła jego sława: w Japonii był tak znany i szanowany, że nikt nie śmiał proponować mu słabych rywali. W efekcie Nastula przegrał dwie pierwsze walki, zawsze robiąc jednak dobre wrażenie. Japończycy dostali to, co chcieli: nic się nie zmieniło od czasów judo, ten gość z Polski zawsze daje z siebie wszystko, nigdy się nie poddaje i walczy do upadłego. Nic dziwnego, że kiedy tylko zdobył trochę doświadczenia w MMA i uzupełnił braki techniczne, przyszły także zwycięstwa. Prawdopodobnie przedłużyłby kontrakt z Pride, jednak federacja została sprzedana. Na koniec kariery Nastula stoczył jeszcze dwie walki w KSW: z Karolem Bedorfem i Mariuszem Pudzianowskim. Obie przegrał. Żałuje zwłaszcza tej drugiej, bo bardzo chciał zakończyć karierę zwycięstwem. Kontuzje jednak, po raz kolejny, dały znać o sobie.

Dziś Paweł Nastula razem z żoną prowadzi dwa kluby fitness i sportów walki: jeden na warszawskich Bielanach, drugi w podwarszawskich Łomiankach. To praca na cały etat, pozwalająca się utrzymać na dobrym poziomie. Jest emerytem, ale nie byłby sobą, gdyby codziennie nie zrobił treningu. Różnica jest tylko taka, że pierwszy raz w życiu może trenować na pół gwizdka i wtedy, kiedy chce. Współpracuje także z trenerem Mirosławem Oknińskim i jego federacją PLMMA. Ich nowym nabytkiem jest Szymon Kołecki, dwukrotny medalista olimpijski w podnoszeniu ciężarów, z którym Nastula „nadaje na tych samych falach”.

Judo w Bundeslidze

Wspólnych tematów panom z pewnością nie brakuje, serio nie muszą rozmawiać tylko o MMA. Polskie podnoszenie ciężarów przeżywa największy kryzys w historii, w Rio de Janeiro pierwszy raz od 20 lat sztangiści nie przywieźli medalu z igrzysk. 20 lat temu Nastula zdobył złoto w Atlancie i od tej pory polskie judo czeka na medal olimpijski… Co gorsza, Nastula nie bardzo wierzy w poprawę tej sytuacji.

– Sporty walki są ciężkie, wymagające i z reguły nie przynoszą pieniędzy. Młodzież dziś jest bardzo roszczeniowa, młodzi ludzie od razu chcą wiele dostać, nie dając nic od siebie. Jak już ustaliliśmy, jestem emerytem, więc mogę śmiało powiedzieć: za moich czasów było inaczej – podkreśla.

Zdecydowanie inaczej. Czy ktoś dziś sobie wyobraża 12-latka z 40-stopniową gorączką, jadącego do klubu przez całe miasto, żeby odebrać sprzęt? Nie mógł tego zrobić w innym terminie: sprzęt był wydawany przez wszechwładnego magazyniera raz w roku, o konkretnej godzinie. Dzieciak przez tydzień nie mógł spać, nie mogąc się doczekać pierwszych w życiu butów i dresu. Wysoka temperatura nie mogła go przecież zatrzymać. Kiedy dojechał na miejsce, okazało się, że dresów dla młodych zawodników już nie ma, zostały tylko te lepsze, z napisem „AZS AWF Warszawa”, przeznaczone dla starszych judoków. Trener przekonał magazyniera: „daj mu, bo będzie mu się należał”. Dla dzieciaka była to taka petarda motywacyjna, że zaprowadziła go aż na najwyższy stopień olimpijskiego podium.

Nastula to kolejny przykład tego, jak czasem przypadek może wiele zmienić w życiu. Jako dzieciaka ciągnęło do sportów indywidualnych, ale trafił na treningi piłkarskie. Po jednym z nich doszło do sprzeczki, w jej efekcie do „solówy”. Starszy i większy rywal późniejszego mistrza olimpijskiego skończył ze złamanym nosem. Był jeszcze inny efekt tej historii: Nastula nie poszedł więcej na trening piłkarski, bo bał się, że „dostanie bęcki”. Polski sport stracił być może średniego piłkarza, a zyskał legendę judo. Żeby jednak była równowaga w przyrodzie, lata później Nastula miał udział w zupełnie odwrotnej sytuacji. Na obóz judo do Szczawnicy Krzysztof Lewandowski, były judoka, przywiózł swojego 10-letniego syna. Robert grał już wtedy w piłkę, ale chyba bardziej ciągnęło go do sportów walki.

– Chyba dobrze, że nie spodobał mu się ten obóz w Szczawnicy. Ale podstawy judo ma opanowane, widziałem, jak je zastosował na rywalu w którymś meczu Bundesligi – śmieje się Nastula.

JAN CIOSEK

Kibic Realu Madryt od 1996 roku. Najbardziej lubił drużynę z Raulem i Mijatoviciem w składzie. Niedoszły piłkarz Petrochemii, pamiętający Szymona Marciniaka z czasów, gdy jeszcze miał włosy i grał w płockim klubie dwa roczniki wyżej. Piłkę nożną kocha na równi z ręczną, choć sam preferuje sporty indywidualne, dlatego siedem razy ukończył maraton. Kiedy nie pracuje i nie trenuje, sporo czyta. Preferuje literaturę współczesną, choć jego ulubioną książką jest Hrabia Monte Christo. Jest dumny, że w całym tym opisie ani razu nie padło słowo triathlon.

Rozwiń

Najnowsze

Komentarze

7 komentarzy

Loading...