Wyobrażacie sobie, że Robert Lewandowski nagle zacina się w kadrze na długie, ale takie konkretnie długie miesiące? Że – powiedzmy – w dziesięciu kolejnych meczach nie daje nam choćby jednego powodu, by po jego strzale unieść ręce w geście radości? Dziś – abstrakcja. Równo siedem lat temu – smutna rzeczywistość.
Mroczne to były dla reprezentacji czasy, co do tego nie ma wątpliwości. Przerżnęliśmy koncertowo eliminacje do mundialu, Dariusz Szpakowski wygłosił swój prawdopodobnie najsłynniejszy żałobny monolog, a w miejsce Leo Beenhakkera przychodził właśnie Franciszek Smuda, którego kadencja… no wiadomo, jak się zakończyła.
W tym czasie zaś nie mogliśmy liczyć na tego, któremu dziś po podobnej serii przyglądalibyśmy się z ogromnym zaniepokojeniem. Wtedy jednak Lewandowski dopiero stawał u progu wielkiej piłki. I trzeba powiedzieć, że w reprezentacji nie zrobił tego z przytupem, bo długo zarzucano mu, że strzela tylko słabym. Najpierw były bowiem trzy gole – dwa z San Marino i jeden z Irlandią – a później ta feralna, przywołana na wstępie passa:
1) 6.06.2009: RPA – Polska: 90 minut, bez gola
2) 9.06.2009: Polska – Irak: 45 minut, bez gola
3) 12.08.2009: Polska – Grecja: 54 minuty, bez gola
4) 5.09.2009: Polska – Irlandia Płn.: 29 minut, bez gola
5) 9.09.2009: Słowenia – Polska: 29 minut, bez gola
6) 10.10.2009: Czechy – Polska: 27 minut, bez gola
7) 14.10.2009: Polska – Słowacja: 22 minuty, bez gola
8) 13.11.2009: Polska – Rumunia: 70 minut, bez gola
9) 18.11.2009: Polska – Kanada: 90 minut, bez gola
10) 17.01.2010: Polska – Dania: 70 minut, bez gola
Zakończyła się ona dwa mecze później – Singapur w meczu o Puchar Króla Tajlandii Robert ukłuł dwukrotnie. Naprawdę trudno uwierzyć w to, że kiedyś zamiast móc na nim polegać, trzeba było Lewandowskiemu liczyć minuty bez gola i wypominać, że trafia z ogórkami. I to nie wszystkimi. Że grając 90 minut z Kanadą, 45 z Irakiem, 90 z RPA, “Lewy” nie umiał zapakować choćby jednej sztuki.
Jak dobrze, że te czasy raczej prędko nie wrócą…