Ileż pisano w tym sezonie o zabójczych końcówkach „Los Blancos”. Sami zresztą niejednokrotnie podkreślaliśmy, że drużyna Zinedine’a Zidane’a do perfekcji opanowała wydzieranie z gardeł rywalom punktów w ostatnich minutach spotkań. Dziś jednak nadszedł koniec. Se acabó. C’est fini. 40 meczów bez porażki i ani jednego więcej. Sevilla przerwała absolutnie nieprawdopodobną serię Realu Madryt, który pozostawał niezwyciężony od początku kwietnia zeszłego roku. I żeby było zabawniej – przynajmniej dla kibiców ekipy z Andaluzji – dokonała tego pokonując Królewskich ich własną bronią.
Przez długi czas trudno było nie odnieść wrażenia, że oba zespoły po trzech dotychczasowych meczach między sobą nieco się wypstrykały i na to najważniejsze do tej pory bezpośrednie starcie chyba nie do końca zdążyły zregenerować manę. Choć na samo tempo może i nie dało się jakoś bardzo narzekać, bo piłka szybciutko wędrowała od szesnastki do szesnastki, to jednak mięsa było w tym wszystkim – nie licząc reakcji kibiców Sevilli na każdy kontakt z piłką Sergio Ramosa – niewiele.
Tu niedokładnie, tam przecięte, jeszcze kiedy indziej zły wybór czy pinball w polu karnym. Raz po raz wszystko rozbijało się o obronę jednych czy drugich. Nawet jeśli zdarzały się pojedyncze błyski, jak objechanie na skrzydle Ramiego przez Modricia czy kapitalna siatka Mudo Vazqueza na Varanie, stanowiło to raczej dość marne pocieszenie. Sytuacje? Pierwszą naprawdę groźną miał dopiero w drugiej połowie Ben Yedder, którego strzał z pola karnego obronił Keylor Navas.
Z biegiem czasu, coraz częściej wydawało się, że jeśli coś ma odetkać w tej potyczce zapchaną rurę, to prędzej niż akcja perfekcyjna będzie to jakiś indywidualny babol. I tak w rzeczy samej się stało. Jako pierwsi pomylili się gospodarze. Jeden z obrońców fatalnie zagrywał do tyłu, piłkę przejął Carvajal, wpadł na szybkości w szesnastkę i został sfaulowany przez Sergio Rico. Jedenastka ewidentna, którą bez najmniejszego problemu wykorzystał Cristiano. Gdy wydawać się mogło, że wyrachowany Real, który na przestrzeni całego spotkania bronił naprawdę pewnie, dowiezie zwycięstwo, sam również nie zdołał się jednak ustrzec błędu. Popełnił go zaś ten, który zazwyczaj ratował swoich kolegów z opresji – Sergio Ramos. Przyzwyczajony do walenia bramek głową Hiszpan tym razem pokonał jednak nie tego golkipera, co trzeba.
Sergio Ramos z szacunku dla byłego klubu nie cieszy się z bramki
— Samuel Szczygielski (@SamSzczygielski) January 15, 2017
Spotkanie rozstrzygnął jednak nie błąd, a prawdziwy błysk. Błysk gościa, który pewnie nie zdążył jeszcze rozpakować wszystkich walizek, lecz któremu zarazem nie przeszkadzało to w dwukrotnym ukłuciu Realu Madryt na przestrzeni kilku dni. Mowa rzecz jasna o Stevanie Joveticiu. Czarnogórzec najwidoczniej za wszelką cenę stara się udowodnić, że po średnio udanym pobycie w Manchesterze City i Interze wciąż jest jeszcze w stanie wyróżniać się w ekipie z europejskiego topu. Jego techniczne uderzenie zza pola karnego zapewniające wygraną 2:1 w doliczonym czasie gry – palce lizać. Wszystko wskazuje na to – przynajmniej na razie – że Monchi do spółki z Sampaolim po raz kolejny się nie pomylili.
Tak to już czasami bywa – niósł wilk razy czterdzieści, ponieśli i wilka. W czwartek to Real rzutem na taśmę doprowadził na Pizjuan do remisu, dziś zaś karta się odwróciła – 92. minuta okazała się niezwykle bolesna dla gości. W jakkolwiek oklepany sposób to zabrzmi, każda passa jednak dobiega kiedyś końca. Królewskim zaś podobna przygoda na dłuższą metę może jednak wyjść na dobre. Niejednokrotnie mogliśmy się bowiem przekonać, że niewiele rzeczy potrafi narobić więcej szkód niż zbyt szybkie nabranie przekonania o ostatecznym triumfie.