Nie wiemy, czy Antoni Piechniczek mocno napalił dziś w swoim legendarnym kominku w Wiśle, ale na skoczni im. Adama Małysza był ogień. Kamil Stoch jako pierwszy Polak w historii wygrał zawody Pucharu Świata w Wiśle-Malince i po raz pierwszy w tym sezonie rozsiadł się w fotelu lidera klasyfikacji generalnej. I coś nam mówi, że szybko nikt go z niego nie zrzuci.
Nie ma znaczenia, czy skacze z potłuczonym barkiem, obolałym kolanem, z jakiej strony wieje mu wiatr – Stoch świeżo po wygranej w Turnieju Czterech Skoczni nie zwalnia tempa. Dziś w Wiśle rywali postawił pod ścianą już w pierwszej serii, kiedy wylądował na 133 metrze, co na półmetku dało mu pierwsze miejsce. O ile drugi Stefan Kraft mógł mieć jeszcze jakieś złudzenia, bo tracił do Stocha 3,4 pkt, to trzeci Michael Hayboeck miał już „w plecy” aż 10,6 pkt.
Druga seria była jednak nerwówką, ale za sprawą kręcącego wiatru, przez co praktycznie w ogóle nie oglądaliśmy dalekich skoków. Wystarczy wspomnieć, że Polak, aby utrzymać pierwsze miejsce, musiał skoczyć tylko… 114 m. Stoch jednak nie kalkulował, tylko przyłożył najmocniej jak mógł – 124 m. Drugi w konkursie Kraft stracił do niego ostatecznie – uwaga – ponad 16 pkt. Trzeci był Niemiec Andreas Wellinger.
Stoch został więc pierwszym Polakiem w historii, który zdołał wygrać zawody PŚ w Wiśle. Najważniejsze jednak, że skoczek z Zębu po raz pierwszy w tym sezonie wskoczył na pierwsze miejsce w klasyfikacji generalnej. Trochę przypomina nam to 2014 r., kiedy Stoch po wygraniu igrzysk olimpijskich w Soczi siłą rozpędu zdobył Kryształową Kulę.
Tak wygląda aktualne podium klasyfikacji generalnej PŚ:
Kamil Stoch – 733
Domen Prevc – 691
Daniel Andre Tande – 687
Równą formą dalej imponuje Piotr Żyła, który dziś doleciał do wysokiego 7. miejsca. To, że Stoch jest jednym z faworytów zbliżających się mistrzostwa świata w Lahti, jest jasne. Dobry wynik Żyły w Finlandii też nie będzie jednak wielką sensacją. Tym bardziej, że Piotrek już dawno odgrażał się, że „uwielbia skoki” i że kiedyś zostanie „może nawet mistrzem świata”. Nie wierzycie? Oto dowód:
Z siedmiu Polaków do finałowej „30” nie przebił się tylko Aleksander Zniszczoł. Maciej Kot był 9., Jan Ziobro 19., Stefan Hula 20., a Dawid Kubacki 21.
Wiadomością dnia był też powrót Gregora Schlierenzauera. Przypomnijmy, Austriak rzucił skoki w styczniu ubiegłego roku, bo jak tłumaczył, stracił motywację do sportu. Nie ukrywał jednak, że miał już też dość bycia maskotką swojego kraju, którą każdy chce wyściskać i najlepiej jeszcze podejrzeć, co robi w domu. Dlatego schował się przed dziennikarzami. Schlieri zniknął więc na rok (leczył m.in. kontuzję), ale właśnie wrócił. Bolesny był to jednak powrót, bo gwiazdor, który jeszcze niedawno wszystkich rywali wciągał nosem, dziś był tylko dekoracją. Jego skok na 120,5 m nie dał mu nawet awansu do serii finałowej. Gregor ewidentnie ostrzy sobie zęby na mistrzostwa świata w Lahti, ale czasu na dojście do formy pozostało niewiele. A to nie jest przecież gość, który chce pałętać się gdzieś w drugiej czy trzeciej dziesiątce zawodów.
Po raz pierwszy od czasu zakończenia współpracy z naszą kadrą, na zawody do Polski przyjechał także Łukasz Kruczek. Jako gość mógł czuć się nieco dziwnie. Z włoskimi skoczkami czeka go jednak jeszcze mnóstwo pracy. Sebastian Colloredo przepadł w kwalifikacjach, a Davide Bresadola w pierwszej serii. Wyszło więc tak sobie. Jak to mówią Włosi, così-così.
RB