Kiribati – Burkina Faso, Wenezuela – Tadżykistan, Arabia Saudyjska – Reprezentacja Artystów Polskich i naturalnie Wybrzeże Klatki Schodowej – Dzieci z Bullerbyn. Wczorajsza decyzja FIFA o poszerzeniu Mistrzostw Świata do 48 drużyn odpaliła lawinę memów, komentarzy, szyderstw i lamentu. Padły odważne deklaracje o bojkocie mistrzostw czy przerzuceniu się na hokej. Na pierwszy rzut oka to oczywiście skok na kasę. Otwarcie na nowe rynki (i nowe portfele kibiców) oraz nowe telewizje skłonne wyrzucić gruby hajs na prawa do transmitowania historycznych występów dzielnych Uzbeków.
Na drugi rzut oka też.
Podobnie na trzeci, ósmy i piętnasty. Nie ma wątpliwości, że jedyną motywacją FIFA jest chęć dorzucenia w cały system kolejnych ciężarówek wypełnionych dolarami. Cel jest prosty: zarobić jeszcze więcej, do tego zaś potrzebni są nowi klienci, nowi sponsorzy, nowi płatnicy. Gdzie ich szukać, jeśli nie – chociażby – w dynamicznie rozwijających się państwach Azji? Matematyka nie kłamie – dojenie z 48 krów jednocześnie przynosi więcej mleka, niż dojenie z krów 32. I zasadniczo już nawet miałem się oburzyć, że zamach na świętość, robienie z balu wiejskiej potańcówki i w ogóle śmierć futbolu, ale… przypomniałem sobie Euro 2016 i – wspomnienie nieco świeższe – losowanie wiosennych par w 1/8 Ligi Mistrzów.
Jakie są najpoważniejsze zarzuty dotyczące nowoczesnego futbolu na najwyższym poziomie?
Powtarzalność. Nawet scenarzyści nieszczególnie ambitnego (choć kultowego) Kapitana Ozory skumali, że nie da się przez 5 sezonów grzać ludzi tym samym sporem Kodżiro i Tsubasy, że nie da się – choćby i dorzucając obu rywalom sympatycznych kolegów, pomocników i trenerów – budować na tym bajki przez dekadę. Musieli w pewnym momencie zjednoczyć siły głównych bohaterów, potem znów ich skłócić i tak dalej. Niestety, rzeczywistość nie dogania tutaj bajek i rywalizację Messiego z Ronaldo dostajemy po sześć razy na sezon. W efekcie mecz, na który czekało się tygodniami, dziś powszednieje, widać to nawet na krajowym podwórku, gdzie coraz częściej ciężko lechitom i legionistom wykrzesać z siebie siłę na kolejną mobilizację kibicowską na bezpośrednie starcie Poznania z Warszawą. Kiedyś po trzy oprawy po każdej ze stron, teraz puste miejsca w zazwyczaj dobrze nabitym sektorze gości.
Gdy podczas losowania wiosennych par Ligi Mistrzów Arsenal trafił na Bayern, część telewidzów z pewnością poczuła się jak po żartach na starcie “Familiady”. To samo, to samo, to samo. Zmieniają się tylko twarze (rzadziej) i wzory na koszulkach (częściej, bo przecież trzeba wyciągać od kibiców kasę za zakupy z nowej kolekcji). Naturalnie, koneser futbolu nigdy nie pogardzi meczem Messiego z Ronaldo, tak jak żaden logicznie myślący fan koszykówki nie chciał przeoczyć choćby jednego z setek meczów granych przez Michaela Jordana. Ale nie każdy kibic to przecież koneser. Szczególnie w świecie, gdzie coraz więcej zależy od narracji, nie od faktycznych wyczynów sportowych.
Poza powtarzalnością – przesadna elitarność. Oczywiście tutaj nic nie zmieniło się od dekad, wystarczy spojrzeć na listę zwycięzców Pucharu Europy i Ligi Mistrzów (dwóch triumfatorów spoza Europy Zachodniej przez ponad 60 lat). Ale obracanie się cały czas w tym samym kręgu kilku drużyn z Hiszpanii, dwóch z Niemiec, jednej z Włoch i niektórych gagatków z Anglii musi w końcu zmęczyć. Jeśli jest powiew świeżości – jak choćby szalone mecze Legii – to w fazie grupowej. Ćwierćfinały są od lat zamknięte dla przypadkowych przybyszów. A przez to – z każdym sezonem chyba nieco mniej ekscytujące. Możliwe, że to ja dziadzieję, ale… nie sądzę.
Powtarzalność, elitarność i wreszcie homogeniczność. Można oczywiście spierać się, że kolor końcówki szalika kibiców z północnego i wschodniego Londynu to już wystarczająca różnica, by nie można było mówić o jednolitości, ale moim zdaniem – niestety większość kibiców z Europy już niczym nas nigdy nie zaskoczy. Dlatego taką furorę zrobili Irlandczycy na Euro 2012, świętujący każdy dzień mistrzostw, jakby to miał być ich ostatni turniej, dlatego takim powiewem świeżości była Islandia we Francji, dlatego wreszcie jednym z “odkryć” francuskiego turnieju byli Węgrzy i ich pochody przez francuskie miasta. Znudzeni Francuzi, Holendrzy czy Włosi to inny, niższy poziom.
Co więc oznacza w praktyce rozszerzenie mundialu? Okej, poziom sportowy, szczególnie w pierwszych meczach, może się obniżyć. Już we Francji było widać, że najsłabsi będą chcieli ugrywać punkty grą defensywną, konsekwencją, mordowaniem meczów. Ale czy determinacja Albańczyków w starciu z Francuzami czy zaskakująco dobre wyniki naszych bratanków to rzeczy, bez których to Euro wyglądałoby lepiej?
Jedną decyzją FIFA eliminuje wszystkie trzy najpoważniejsze zarzuty. Powtarzalność – bo nagle możemy zobaczyć tych samych bohaterów w nieco innych konfiguracjach – choćby i był to popis Cristiano Ronaldo na tle zawodników z Wysp Zielonego Przylądka czy innego San Escobar. Elitarność – bo nagle na mistrzostwach mogą znaleźć się drużyny, które znamy tylko z szalonych wycieczek Radka z Kartoflisk czy kapitalnych tekstów Leszka o futbolu trzeciego świata. To może być okazja do narzekania na poziom sportowy, ale ile razy my, kibole, narzekaliśmy na “pieprzonych najemników”, którzy od zawsze grają tylko dla pieniędzy, bez grama prawdziwej pasji? No, to teraz dostaniemy kilka, może nawet kilkanaście drużyn złożonych z czystych pasjonatów, szajbusów, którzy zamiast drinków na swoich pięknych plażach wybrali ganianie za piłką. Wreszcie homogeniczność. O jamajskich bobsleistach zrobiono film, do legendy przeszedł angielski skoczek-nielot, Eddie Edwards. Przecież te wszystkie Kiribati i Uzbekistany mogą napisać najpiękniejsze historie mistrzostw, wyrywając punkt Argentyńczykom.
Najpiękniejsza w piłce jest moim zdaniem właśnie pasja. Coś, co wypycha nas w trzeszczące mrozy kopać się w czoła na orlikach, coś, co sprawia, że z braku laku obejrzymy nawet polską I ligę, jeśli akurat lepszego futbolu nie ma w telewizji. Coś, co pcha nas na wyjazdy przez pół Polski, by obejrzeć kilkadziesiąt – a czasem nawet tylko kilkanaście – minut ligowej rąbanki.
Pobudki FIFA są jasne – chodzi wyłącznie o pieniądze. Ale skorzystają na tym pasjonaci, tak jak na poszerzeniu Ligi Mistrzów skorzystali wariaci z Polski, Bułgarii czy Kazachstanu. Ja już nie mogę się doczekać tekstów Leszka o Kiribati, wyszukiwania ciekawostek dotyczących jamajskiego skrzydłowego, który ma swój coffee shop w Amsterdamie czy obserwowania rytuałów kibiców z Bahrajnu.
Jeśli już miałbym się czepiać – to reguł. Szesnaście grup po trzy drużyny brzmi jeszcze bardziej idiotycznie niż skomplikowane i bzdurne zasady awansu na Euro we Francji. Szczerze – przełknąłbym nawet 64 drużyny, byle zachować cztery zespoły w grupie. Przecież solą mistrzostw są te maratony meczowe w pierwszych tygodniach, gdy od rana do nocy przykuwamy się do odbiorników i słynna trzecia kolejka, w której zapadają ostateczne rozstrzygnięcia. Zamiast tego dostaniemy jakieś dziwaczne trójmecze, jeśli w dodatku będą to starcia egzotyków z mocarzami – wszystko może być jasne już po kilkunastu minutach drugiego grupowego meczu. Do tego liczba zespołów z takim samym dorobkiem punktowym, jakieś porównywania liczby straconych goli – to wszystko będzie nas niebezpiecznie zbliżać do świata siatkówki, w której lucky loser otrzymuje szansę awansu po wykonaniu potrójnego salta i ograniu oldbojów Harlem Globetrotters w tzw. repasażu.
Futbol jest silny swoją prostotą, która sprawia, że i w Kiribati, i w La Liga gra się właściwie tak samo. Jeśli zaczniemy go zagęszczać tymi matematycznymi wyliczeniami, stracimy o wiele więcej, niż wpuszczając na mundial kilka dodatkowych ekip. Dlatego więcej państw na mistrzostwach – tak, to będzie interesujące, hej, przygodo. Trzy drużyny w grupie – nie, nie i jeszcze raz nie.
Swoją drogą – wokół reformy Gianniego najbardziej spodobał mi się jeden z komentarzy na Twitterze. “FIFA wykazuje się dużym optymizmem wierząc, że w 2026 roku nadal będzie istnieć aż 48 państw”.