Reklama

Zawsze mam taki dzień w roku, że nogi nie nadążają za głową. W 2016 zdarzył się na igrzyskach…

Kamil Gapiński

Autor:Kamil Gapiński

09 stycznia 2017, 11:52 • 11 min czytania 8 komentarzy

Kulisy często nie są ciekawe, bo co jest ciekawego w wymiotowaniu gdzieś w mixed zone? Ten dystans boli – mówi w długiej rozmowie z Weszło Adam Kszczot. Najlepszy polski 800-metrowiec opowiada o wpadce na igrzyskach w Rio de Janeiro, pracy na wsi i szkolnych czasach, kiedy musiał trzymać jedzenie na parapecie zamiast w lodówce, oraz wyjaśnia, dlaczego poszedł na wojenkę z polskimi piłkarzami.    

Zawsze mam taki dzień w roku, że nogi nie nadążają za głową. W 2016 zdarzył się na igrzyskach…

Kiedy sensacyjnie odpadłeś w półfinale igrzysk w Rio, pierwszy raz w życiu zdarzyło ci się przekląć podczas wywiadu przed kamerą? („Powinno być dobrze, a kurwa nie było!” – red.)

Zdaje się, że tak. Nie chcę się usprawiedliwiać, zareagowałem po prostu bardzo żywiołowo.

Co czuje po takiej wpadce sportowiec: totalne zaskoczenie, jakby dostał obuchem w głowę, czy bardziej żal, że przepadły cztery lat ostrego zasuwania?

Te lata nie poszły oczywiście całkowicie na marne, tylko szkoda, że zakończenie tego czterolecia nie było takie, jak sobie wymarzyłem. Byłem bardzo nastawiony na walkę o medale, czułem się fantastycznie przygotowany, zresztą w drugiej części sezonu też miałem bardzo dobre starty w Diamentowej Lidze, a więc ta forma była przygotowana, tylko wszystko zawiodło bezpośrednio na igrzyskach. Moim zdaniem była to tylko i wyłącznie dyspozycja dnia, nie znajduję innej przyczyny. Przecież ja po tym biegu nie byłem nawet mocno zmęczony. Po prostu zawsze mam taki jeden-dwa dni w roku, że nogi nie nadążają za głową. Wszystko jest wytrenowane, głowa i układ nerwowy są przygotowane na dobry wynik, ale nogi totalnie odmawiają posłuszeństwa. I jak to mówmy w naszym żargonie, nie można już na tym „zajechać”.

Reklama

Paweł Fajdek, któremu też wciskano medal jeszcze przed Rio, po odpadnięciu z konkursu rzutu młotem wrócił do hotelu, a potem ze łzami w oczach nagrał filmik przepraszając w nim kibiców. A co ty robiłeś, kiedy już zostałeś sam?

Szukałem przyczyny. Byłem bardzo, ale to bardzo zdenerwowany, z nikim nie chciałem nawet rozmawiać, bo wiem, że wszystko co jest powiedziane w tak dużych emocjach, nie zawsze jest trafne. Chwilę pogadałem jedynie z żoną. Ale jakoś usnąłem, dlaczego miałbym nie zasnąć. 

W Tokio będziesz miał 31 lat. Trudno opędzić się od myśli, że może to być ostatnia szansa na olimpijski medal?

W lekkiej – i sporcie w ogóle – zaczyna panować ciekawy trend, że niektórzy kończą dopiero w okolicach czterdziestki. Jeśli będę mądrze się prowadził, nie będę za bardzo katował się treningiem i zdrowie na to pozwoli, to zobaczymy. Metody treningowe się zmieniają, trening nie odbywa się już za wszelką cenę tak jak kiedyś, dlatego może się okazać, że będę jednym z niewielu zawodników w historii polskiej lekkiej atletyki, który z sukcesami będzie startował grubo po trzydziestce. Ale spokojnie, dziś jeszcze nie wiem nawet, co będę robił za rok.

Przeciętnemu kibicowi wydaje się, że morderczym biegiem jest przede wszystkim maraton. Mało kto ma świadomość, jak wyczerpujący jest twój dystans. Dlaczego 800 m tak boli?

Kulisy często nie są ciekawe, bo co jest ciekawego w wymiotowaniu gdzieś w mixed zone? Uwierz, sam kilka razy widziałem, jak chłopaki omal nie puścili tam bełta dziennikarzom na stopy. Ten dystans boli, bo my nie trenujemy jak maratończycy, którzy bardzo długo znoszą pewne obciążenia. Nasz trening jest szybkościowo-wytrzymałościowy, gdzie bardzo długo biegnie się na dość wysokim zakwaszeniu organizmu. Dlatego ten dystans jest taki trudny. Skalę trudności można wytłumaczyć na przykładzie 400-metrowców. Ja pierwsze 400 m biegnę w czasie ok. 50-52 s. Jednakże muszę być gotowy pobiec indywidualnie 400 m na poziomie 45-46 s., czyli na europejskim poziomie właśnie 400-metrowców. Tyle tylko, że zawodowym 400-metrowcom, którzy są świetnie przygotowani szybkościowo, wystarczy sił tylko na 420-450 m, oni mają już problem z dystansem 500 m. A ja muszę być przygotowany na 800 m takiego biegu, żeby w mniej więcej podobnym czasie co pierwsze okrążenie, pobiec także drugie.  

Reklama

Do tego dochodzi taktyka. 800 m to takie szachy na bieżni?

Taktyka ma na tyle duże znaczenie, że jeden błąd decyduje o tym, czy będziesz pierwszy albo ósmy. Są błędy krytyczne, które praktycznie całkowicie wykluczają cię z walki o wysokie miejsce. Na imprezach mistrzowskich czasami zwykłe zagapienie się może sprawić, że nie załapiesz się do pierwszej dwójki-trójki i odpadniesz. To jest właśnie ta trudność 800 m: albo musisz być od kogoś lepszy o dwie klasy, albo być wytrawnym strategiem, albo po prostu mieć cholernie dużo szczęścia.

Uchodzisz za nieobliczalnego zawodnika dla rywali. Z czego to wynika?

Faktycznie, nie do końca wiedzą jak sobie ze mną poradzić. Bo mamy generalnie dwa typy biegaczy na 800 m: szybkościowo-wytrzymałościowych, którzy lubią biegi bardzo szybkie na początku, ale potem zmagają się tzw. powolną śmiercią oraz typowo wytrzymałościowych, na dwa równe koła. Widzisz, a ja mogę biegać i to, i to (śmiech). Dlatego oni nie wiedzą, jaką taktykę wybiorę na dany bieg. Często zupełnie inaczej biegam eliminacje, a jeszcze inaczej półfinał. Taka zmyłka.

https://www.youtube.com/watch?v=z9bLiVDhbH4

Kiedyś przyznałeś, że jesteś bezczelny na bieżni.

To bezczelność sportowa, ale właśnie ona niejednokrotnie wygrywa. Nie boję się powiedzieć: „Hej, ja przyjechałem tutaj walczyć o medale”. Po prostu nasza polska mentalność jest taka, że to źle, bo ktoś myśli, że gość rozdaje medale jeszcze przed zakończeniem mistrzostw. A ja po prostu wszędzie jadę z jasno postawionymi celami. Byłem już medalistą ME i MŚ i nie mogę powiedzieć: „A, to sobie wystartuję, zobaczę co to będzie, a może mi się uda”. Albo robię coś na maksa, albo wcale. 

Masz mocny charakter. Myślisz, że gdybyś wychował się w gdzieś w szarym bloku, a nie w małej wsi pod Opocznem, byłbyś inny? 

Na pewno. W 95 proc. przypadków nie znajduje się takich obowiązków w mieście, jakie są na wsi. Czy wyobrażasz sobie sytuację, że na hektarze pola jest rozrzucone siano i musisz je szybko zwieźć zanim zacznie padać deszcz? A tu trzeba biegiem na pole. Tam nikt nie pyta „Jak tam żniwa?”, bo tam zasuwa się od świtu do zmierzchu. To uczy systematyki, że jeżeli jest coś do wykonania, to trzeba to zacząć i skończyć. Nie po to rolnik siał, żeby mu na polu zgniło.    

David Rudisha, twój największy rywal i gwiazda 800 m, też pochodzi z rolniczej rodziny. Jako zdjęcie główne na Twitterze ustawił sobie nawet fotkę zrobioną podczas wypasu bydła. To wcale nie taki częste, że ludzie przyznają się do swoich korzeni. 

Ja nie mam z tym problemu, a pochodzę w wioski, która ma 36 domów. To nie przelewki. Nigdy jednak nie zazdrościłem tzw. mieszczuchom, nigdy nie ciągnęło mnie do miasta. Teraz w nim mieszkam, ale chętnie wyprowadziłbym się gdzieś, najlepiej pod las, żeby mieć zwyczajnie spokój. Mam dość dużo stresów w samym sporcie i powiem ci szczerze, że tęsknię za takimi okolicznościami, kiedy nic cię nie goni poza wiatrem.

W 2010 r. w „Super Expressie” ukazało się zdjęcie z tobą siedzącym na ciągniku. Co to było, „trzydziestka”?

Nawet „sześćdziesiątka”. Solidna, do tej pory działa.

Jakie miałeś obowiązki w rodzinnym domu?

Jakiegoś super stałego obowiązku nie miałem. Jak były żniwa, to były żniwa, jak siano, to siano, a jak trzeba było obsiać, to siałem. Przerabiałem wiele rzeczy. Krowy też, bo albo trzeba było je wyprowadzić, albo zgonić z pola lub pomóc rodzicom przy dojeniu. Jako dzieci nie mieliśmy jednak aż tak dużo obowiązków. Wychowywała się nas trójka, mieliśmy też czas żeby spokojnie się uczyć. Mama jest nauczycielką, dlatego zawsze stawiała przede wszystkim na naszą edukację. Za co bardzo jej dziękuję.

Majsterkowanie zostało ci do dziś?

Tak, a wiesz dlaczego? Bo na wsi się wszystko naprawia, a nie wyrzuca jak w mieście. Dlatego bardzo lubię albo robić coś z niczego, albo majsterkować. Moja żona mi świadkiem. Mam nawet autorskie pomysły: właśnie jestem w trakcie układania na balkonie parkietu ze starych palet, który zalany zostanie potem żywicą epoksydową. Lubię drewno. To zamiłowanie zawdzięczam tacie.

To prawda, że w dzieciństwie mówili o tobie „mała bida”?

Mama nawet do tej pory tak do mnie mówi. Było przez to dużo śmiesznych sytuacji. Jak poszedłem do gimnazjum, gdzie moja mama akurat uczyła, to nauczycielki od razu szukały tej bidy. Ale ciężko było znaleźć, bo było jeszcze kilku mniejszych chłopców ode mnie, więc strzelały: „O, ty na pewno jesteś ta bida!”. A tu pudło.

Do matury co roku miałeś świadectwo z czerwonym paskiem. To raczej rzadki układ, kiedy nauka idzie w parze ze sportem. Książki cię nie odstraszały.

Lubię uczyć się nowych rzeczy. Myślałem o sporcie, ale nie wiedziałem do końca jak to będzie, dlatego dbałem o wykształcenie. Studia na kierunku zarządzanie inżynierskie też skończyłem. Magisterkę jednak zawiesiłem, bo zbyt długo nie ma mnie w domu. A taka nauka byłaby bezcelowa. Ja naprawdę nie chcę iść do wykładowcy mówiąc: „Pan da trzy”. Jeśli miałbym mieć papier, który nic mi nie daje, to po co mi on?   

Kiedy wyjechałeś z domu, rodzice mocno pomagali ci finansowo?

Oczywiście. Jak przyszedłem do liceum do Łodzi, to mój koszt utrzymania z przejazdami, bursą z wyżywieniem, bułką na drugie śniadanie itd. wynosił ok. 700-750 zł. Człowiek da radę wyrobić się w 500 zł, ale wtedy chodzisz po treningu lekko głodny. Miałem to szczęście, że niedługo po przeprowadzce do miasta pomagała mi nie tylko rodzina, której jestem bardzo wdzięczny, ale też pierwsi sponsorzy.

Czyli przynajmniej na początku lodówka raczej nie uginała się od jedzenia?

Daj spokój, lodówki nie było. Tylko parapet. Po co mi była lodówka, jak wszystko zjadałem na bieżąco. Ale nie było źle, ja ten czas naprawdę dobrze wspominam. Jak trenujesz, idziesz do szkoły, wracasz na obiad, jesz, pakujesz się na trening, wracasz na kolację, siadasz do lekcji i idziesz spać, to uwierz mi, pieniądze nie są ci tak bardzo potrzebne. Problem był inny: już po pół roku chciałem pakować manatki i wracać. Miałem już nawet upatrzoną nową szkołę w Piotrkowie Trybunalskim, ale rodzice powiedzieli, żebym został jeszcze do końca roku. No i akurat zdobyłem medal mistrzostw Europy juniorów, to była moja pierwsza impreza międzynarodowa. Przywiozłem z niej brąz. Właśnie wtedy stojąc na podium pomyślałem sobie, że może jednak warto to robić. I teraz to ja mogę pomagać rodzicom.

KszczotKamila

Jakiś czas temu głośno było o twoim wywiadzie, w którym mówiłeś, że Polacy nie doceniają jednak sukcesów lekkoatletów, a jednocześnie świętują wątpliwe sukcesy piłkarzy. Mam wrażenie, że chyba sam nie spodziewałeś się takiej afery. 

Wszystko zaczęło się od słów Marcina Lewandowskiego, ale efekt domina wywołało piłkarskie Euro. Pokazało to siłę mediów, że dobrze umieszczony tytuł artykułu powoduje to, że ludzie zwracają uwagę na konkretne rzeczy, a innych nie dostrzegają. A na czym zarabia się w mediach sportowych? Oczywiście na tym, co ludzie najczęściej oglądają, czyli na piłce.

Trudno mieć o to pretensje. W podobnej sytuacji co lekkoatletyka są dziesiątki innych dyscyplin.

Oczywiście, ale jeśli w ostatnich latach mieliśmy ME w lekkiej atletyce, a akurat nie było w tym czasie imprezy piłkarskiej, to dlaczego pisze się na pierwszych stronach w gazetach o jakimś zawodniku z piłkarskiej trzeciej ligi? Dlaczego, kiedy lekkoatleta startujący w dyscyplinie gdzie było 56 zawodników jest ósmy w finale, to nie pisze się że był ósmy w finale, tylko ostatni? Dziwię się, bo jak ostatnio dostajemy w piłkę w pucharach, jak Legia 1:5 z Realem, to mówi się, że to w sumie był sukces. Piszemy też o sukcesie kiedy nasza reprezentacja odpada w ćwierćfinale Euro, albo jak podskoczymy w rankingu FIFA o kilka miejsca tylko dlatego, że inne drużyny poprzegrywały, a my nawet nie graliśmy w tym czasie. Dlaczego traktuje się u nas sporty indywidualne – mówię już nie tylko o lekkiej – z takim brakiem poszanowania? Ci ludzie niejednokrotnie naprawdę ciężej trenują od piłkarzy, a uwierz mi, wiem jakie oni mają treningi. Ale dobra, zostawmy to, bo to długi temat.

Aż tak jesteś cięty na piłkarzy i dziennikarzy?

Dlaczego nie możemy wziąć przykładu z państw całkiem fajnie sobie z tym radzących? Przecież Anglia czy Francja, które też mają świetne drużyny piłkarskie, potrafią doceniać innych. Kamery tamtejszych telewizji pokazują swojego zawodnika, bo na takie ME czy MŚ jest wysyłana z kraju ekipa telewizyjna. Oni zapłacili za prawa, mają na stadionie swoje kamery, miejsce i mogą swoich zawodników pokazywać do oporu. A w Polsce z reguły kupuje się transmisję od organizatora, który albo pokazuje tylko zwycięzców w „polskich” dyscyplinach, albo czasami w ogóle ich nie pokazuje, bo w tym czasie leci akurat inna, ważniejsza konkurencja. To fuszerka. Na swoim przykładzie mogę powiedzieć, że paradoksalnie jestem bardziej rozpoznawalny za granicą niż w Polsce. Jak biegam gdzieś w parku za granicą, to częściej ktoś mnie zaczepi. Gdzie w moim przypadku ostatnie dwie lata to i tak była pod tym względem tendencja wzrostowa w Polsce. A co mają powiedzieć inni?

Boli cię, że ich po ćwierćfinale Euro piłkarzy witają na lotnisku tłumy, a jak wy wracacie z medalami, to hala przylotów jest pusta?

Mi akurat zawsze jest bardzo miło, bo bez względu na to jaki wynik przywiozę, czeka na mnie fanklub złożony z rodziny i znajomych. Mi nie brakuje tego, że na lotnisko nie przyjeżdża dla mnie 500 czy 1000 kibiców, żeby zobaczyli jak wysiadam sobie z samolotu. Mi brakuje zainteresowania ludzi naszymi startami. Nie chcę wygrać z piłką nożna, bo jestem realistą. Zwracamy tylko uwagę, że w innych dyscyplinach też są świetni sportowcy, którzy noszą orzełka na piersi. I nie jest z nimi tak, jak z niektórymi naszymi rodakami, którzy mieszkając gdzieś w Anglii potrafią zaniemówić po polsku.

Mówisz, że lekkoatleci mają ciężko, ale ty i tak masz najłatwiej. Jesteś pod skrzydłami grupy sportowej PKN Orlen. Nie każdemu się tak powiodło.

Masz rację, to świetna sprawa. Orlen zapewnia mi warunki, przez co mogę skupiać się na sporcie w wydaniu mistrzowskim. Bo w innym przypadku ja naprawdę mógłbym szykować się tylko i wyłącznie na Diamentowe Ligi, natrzepać tam bardzo dużo pieniędzy i kończyć przed ME, bo mi się zgadzają pieniądze w portfelu. Ale my to robimy nie tylko dla zarabiania kasy. Nie wiem, czy gdziekolwiek indziej spotkasz na metrze kwadratowym tak wielu patriotów, jak w sportach indywidualnych.

A propos Polski w świecie: komentatorzy na zawodach wciąż płaczą, jak mają odczytać twoje nazwisko?

Swojego czasu Janusz Rozum (polski sędzia lekkoatletyczny – red.) uczył mojego nazwiska spikerów BBC i Anglicy naprawdę już bardzo dobrze je wymawiają. Można powiedzieć, że nawet rewelacyjnie. Dość duży problem wciąż mają spikerzy z Ameryki, ale można to sobie ułatwiać. Sam stworzyłem na Facebooku hasztag „Kshot”, czyli „K” i „shot”, jak strzał po angielsku. Taki 50-sekunowy kurs wymowy wystarczy.

ROZMAWIAŁ RAFAŁ BIEŃKOWSKI

Kibic Realu Madryt od 1996 roku. Najbardziej lubił drużynę z Raulem i Mijatoviciem w składzie. Niedoszły piłkarz Petrochemii, pamiętający Szymona Marciniaka z czasów, gdy jeszcze miał włosy i grał w płockim klubie dwa roczniki wyżej. Piłkę nożną kocha na równi z ręczną, choć sam preferuje sporty indywidualne, dlatego siedem razy ukończył maraton. Kiedy nie pracuje i nie trenuje, sporo czyta. Preferuje literaturę współczesną, choć jego ulubioną książką jest Hrabia Monte Christo. Jest dumny, że w całym tym opisie ani razu nie padło słowo triathlon.

Rozwiń

Najnowsze

Komentarze

8 komentarzy

Loading...