Reklama

Trener z mizernym CV – gwarancja beki czy szansa na złoty strzał?

redakcja

Autor:redakcja

06 stycznia 2017, 16:21 • 6 min czytania 28 komentarzy

W większości przypadków, gdy jakikolwiek klub z Ekstraklasy zatrudnia szkoleniowca z zagranicy, nietrudno jest wykonać choćby wstępne rozeznanie na temat jego możliwości. Wiadomo, odpalamy jeden serwis, drugi, przeglądamy kluby w których pracował, ewentualnie osiągnięcia, średnią liczbę punktów wypracowywanych na mecz i tak dalej. Od czasu do czasu trafia nam się jednak prawdziwy rodzynek – facet, o którym niewiele słyszeli nawet w jego ojczyźnie, jego metryka świeci pustkami, a w najlepszym przypadku nazwami klubów, których istnienia nie jesteśmy nawet pewni. Tą drogą poszła teraz Wisła, a my sprawdzamy jak podobne eksperymenty sprawdzały się w przeszłości.

Trener z mizernym CV – gwarancja beki czy szansa na złoty strzał?

Angel Perez Garcia. Te personalia przychodzą nam do głowy jak z automatu, kiedy myślimy o tego typu akcjach. Gdy Piast ściągał do siebie tego szkoleniowca, wiedzieliśmy o nim mniej więcej tyle samo, co teraz wiemy o Kiko Ramirezie, czyli: Hiszpan (więc pewnie sprawnie operujący językiem ojczystym), ale bez większego związku z Polską i z trenerką. Nieco większą rozpoznawalność miał jednak dzięki temu, że jako czynny piłkarz zahaczył się na chwilę o Real. Nie byliśmy pewni za to, czy Garcia wiedział w ogóle o co chodzi w robocie szkoleniowca, bo gdy w CV wyróżniają się jakieś śmieszne epizody Egipcie, niższych ligach hiszpańskich czy na Malediwach, to prawdę powiedziawszy można odnieść wrażenie, że większy z takiego faceta turysta niż szkoleniowiec.

59-latek to prawdopodobnie jednak jedna z większych zagadek w historii naszej ligi. Na pierwszy rzut oka wydawać by się mogło, że jedyne w czym próbował się specjalizować, to amatorskie przeróbki graficzne w Paincie. Gdyby jednak przyjrzeć się jego robocie nieco dokładniej, to sporą przesadą byłoby powiedzieć, że wykręcał w Gliwicach słabe wyniki. Wręcz przeciwnie – jak na gościa, który za wszelką cenę próbował pokazać, że nie jest człowiekiem poważnym, tych wszystkich „resultado historico” było aż nadto. Zresztą – niech przemówi błyskotliwa grafika autorstwa samego trenera.

1

Być może kluczem do sukcesu były dla Garcii relacje interpersonalne – oddać bowiem trzeba Hiszpanowi, że jak mało który trener potrafił uszanować każdego – od zwykłego kibica (uznając fanów Piasta za topowych na świecie) aż po internautów (z każdym otwarty był na dialog, każdemu chętnie odpowiadał na dręczące pytania, facebookowe zaproszenia akceptował taśmowo). Generalnie jako trener solidny, jako specjalista od portali społecznościowych – fantastyczny. Gdyby jeszcze te proporcje udało się z czasem zamienić, a w Gliwicach wytrzymaliby ciśnienie to kto wie, być może dziś Piast byłby w zupełnie innym miejscu, a i za wstawiennictwem Garcii moglibyśmy podziwiać na naszych boiskach gwiazdy światowego formatu.

Reklama

Zrzut-ekranu-2015-12-23-o-21.10.51

Niezmiennie zabawnie było też ze Stanislavem Levy’m, choć gdyby jego CV porównać z tym Hiszpana, to zestawienie wypadało jednak na korzyść tego pierwszego. Fakt faktem Śląsk podczas prezentacji czeskiego specjalisty od ambrozji nieco podkręcił rzeczywistość, ale jednak epizod w drugiej Bundeslidze, czy prowadzenie Viktorii Pilzno to już zawsze coś. No ale oczywiście, żeby nie było tak kolorowo – kilka dni w grającym w lidze regionalnej Saarbruecken czy parę miesięcy w TeBe Berlin na kolana nie rzucają. Generalnie więc sympatycznego wąsacza trudno było uznać za człowieka sukcesu, którego ściągnięciem do Wrocławia można by się chwalić na prawo i lewo i który miałby utrzymać drużynę na szczycie.

Levy był jaki był – dostarczył nam mnóstwo zabawnych anegdot, przez długi czas funkcjonował jako symbol melanżu organizowanego po kosztach, ale czy powiemy, że rezultaty osiągane przez niego w klubie z Oporowskiej były tak nędzne jak stan słynnej Skody 130 L? Tak.

Przypomnijmy – Stanislav przejmował zespół mistrza Polski. Po prawie dwóch latach pozostawił na 13. miejscu w tabeli z przewagą ledwie trzech punktów nad strefą spadkową, a dla wrocławskiego zespołu był to również czas nie tylko kiepskich wyników, ale i paru transferów z dupy – na Oporowską z inicjatywy Czecha trafili choćby Lubos Adamec czy Sebino Plaku, którego krótki pobyt we Wrocławiu to dziś odbija się czkawką (choć oczywiście z winy klubu).

No a tak poza tym, jakby to powiedzieć, wątpimy by w tamtym okresie Śląsk tak zwyczajnie dobrze prezentował się w mediach. Dobra, nie wymagamy od wszystkich by non stop łazili pod krawatem, w idealnie skrojonym garniturze, z butami wypastowanymi tak dokładnie, że mogłyby posłużyć za lusterko. Minimum ogarnięcia jest jednak wymagane, a Levy – tak swoją prezencją, jak i osiąganymi wynikami – był postacią karykaturalną.

stanislav-levy-obieca-e-doprowadzi-si-do-porzdku-1353686140_levy

Reklama

Libora Palę pamiętacie? To też był niezły ananas, który do Polski trafił jako asystent Wernera Licki w Polonii Warszawa. Losy potoczyły się jednak w ten sposób, że już chwilę później Pala objął Świt Nowy Dwór Mazowiecki, a potem choćby Lech, Pogoń czy Wisłę Płock. Gdy przystępował do pracy pierwszego trenera, doświadczenie miał jednak kompletnie znikome, bo przede wszystkim prowadził w swoim życiu juniorów (Kovona, Banik Stonava, FC Karvina i Banik Ostrava, czyli jakieś trzy na cztery zespołe kompletne dla nas anonimowe). Zdążył jeszcze jak meteoryt przemknąć przez SCF Opava, po czym wylądował w stolicy.

To, z czego zasłynął Czech, to słabe wyniki i dość niekonwencjonalne przekonania. Przede wszystkim uważał, że prawdziwy piłkarz zaczyna się od 180 centymetrów, więc już na starcie odpalał tych, którzy tej zasady nie spełniali. Nie musimy wam nawet mówić, jak wielcy piłkarze u Pali kariery by nie zrobili. To jednak nie był koniec dziwnych pomysłów ambitnego trenera, bo przecież pamiętamy jeszcze historie o energii czerpanej z kosmosu (!) i próbach leczenia urazów poprzez przyłożenie monety do żeber (!!).

Swego czasu nad Wisłą mogliśmy też obserwować działania jego rodaka, Bohumila Panika, który zanim objął „Kolejorza”, miał za sobą tylko dwa króciutkie epizody w Czechach (II-ligowy FK Svit Zlin oraz Sigma Ołomuniec – przez pół roku). Aż tu nagle oferta z Poznania. Rzecz jasna Panik żadnych sukcesów nad Wisłą nie odniósł, ale trzeba mu oddać, że praktycznie przez cały czas miał pod górkę – pracować bowiem przy brazylijskiej Pogoni Szczecin to jak porwać się w polonezie na rajd WRC. No nie mogło się udać.

Trenerem, który również bez większego doświadczenia wskakiwał na naszą karuzelę trenerską, jest też Jurij Szatałow. Rosjanin kończył karierę piłkarską w naszym kraju i tutaj zaczynał się też wprowadzać jako szkoleniowiec – solidny gość, który krok po krok budował swoje nazwisko i trochę piłkarskich ośrodków zdążył już zwiedzić – Bytom, Kraków, Bydgoszcz czy Łęczna. Generalnie – dramatu nie ma, zwłaszcza w Górniku wspominają go zapewne z sentymentem.

Bez tytułu

Generalnie więc, poza przyzwoitość i solidność, nie wyniósł się nikt. Garcia, Szatałow – ich działań trenerskich raczej nie ocenimy kompletnie in minus. Natomiast już cała reszta – od Levy’ego po Palę – więcej wprowadzała do naszej ligi elementów kabaretowych, niż tego, czego oczekiwaliby działacze. Przed Ramirezem więc konkretna misja – udowodnić, że pochwały ze strony hiszpańskich dziennikarzy to żadne bujdy i nawet notując taki przeskok można sobie poradzić na ławce trenerskiej. A nawet jak nie, to pal licho – może chociaż śmiesznie będzie.

Fot. FotoPyk

Najnowsze

Ekstraklasa

Dobra wiadomość dla trenera Kolendowicza. Podstawowy zawodnik wraca do gry

Bartosz Lodko
0
Dobra wiadomość dla trenera Kolendowicza. Podstawowy zawodnik wraca do gry

Komentarze

28 komentarzy

Loading...