Dlaczego nie ma takich pieniędzy, których piłkarz nie dałby rady przepuścić. Dlaczego awans Lecha do Ekstraklasy urodził się pod wiejską dyskoteką. Jakim człowiekiem był słynny “Fryzjer”, jak wyglądały początki wronieckiego el dorado, jak daleko sięgała zgnilizna korupcji w polskiej piłce. Gdzie była pierwsza liga picia? Jaki obcokrajowiec najlepiej tańczył z butelką na głowie? Jak się grało w jednej drużynie z prezesem Stasiakiem w Opocznie? Jak Grzegorz Lato budował atmosferę zgrzewką piwa, dlaczego kot żony Jacka Ziobera budził we Wronkach zdumienie? To i wiele innych w wywiadzie z Arturem Bugajem, który podaje wam jak na dłoni realia polskiej piłki lat dziewięćdziesiątych. Zapraszamy.
***
Z piłką nie rozstawałem się prawie nigdy, nawet do szkoły nosiło się ją w siatce. W tamtych czasach nie było tyle pokus, co dzisiaj. Jako dzieci byliśmy skupieni na zabawie: grze w piłkę, podchodach, pilnowaniu cegieł, urządzało się też kapslami wyścig pokoju dookoła bloku.
Jesteś jedynakiem?
Tak.
Tradycyjnie, jak to jedynak, rozpieszczony przez rodziców?
Nie do końca, moi rodzice rozstali się, gdy miałem niecałe osiem lat, wychowywała mnie mama. Wiem jak to jest, kiedy w domu się nie przelewa. Jak szliśmy coś kupować, na przykład buty zimowe, zawsze prosiłem o te najtańsze, żeby mamy nie obciążać. Dziś z ojcem mamy kontakt i mówię o tych zdarzeniach bez kluski w gardle, ale wtedy było to traumatyczne przeżycie. Dla małego chłopca ojciec jest największym autorytetem. Nie da się tego zbagatelizować, nie da się zapomnieć. Na pewno bardzo wpłynęło to na mój charakter, także w sposoby nieoczywiste: jestem przykładowo bardzo punktualny. Skąd? Bo widywałem się z ojcem tylko podczas odwiedzin. Gdy byliśmy umówieni na 11, ja już od rana czekałem jak na święto. Od mamy wziąłem myślę taką cechę, że bardziej wolę dawać, niż brać od kogoś. Bardziej cieszy mnie czyjś uśmiech, niż jak ktoś coś robi dla mnie – wtedy wręcz czuję się zakłopotany. Nie będę udawał, że jestem jakimś filantropem, który rozdaje na lewo i prawo. Nie, ascetą nie jestem, lubię korzystać z życia, ale tak, lubię sprawiać innym przyjemność.
To dobrze wybrałeś fach. Esencją zawodu piłkarza jest wprawić tysiące ludzi na trybunach w zachwyt.
To fakt, nigdy nie bałem się dużej liczby widzów, mnie to nakręcało. Może nie byłem wirtuozem piłkarskim, ale nadrabiałem cechami wolicjonalnymi. Na dużym stadionie czułem się jak gladiator w koloseum, muszący się pokazać przed chcącymi igrzysk kibicami. Znałem zawodników na treningach lepszych, ale których tłum peszył – ja dostawałem adrenaliny.
Jako siedemnastolatek wyrwałeś się ze Szczecinka w świat – trafiłeś do Krakowa.
Chodziłem do technikum mechanicznego, pracowałem jako frezer, swego czasu dorabiałem też jako portier w centrali rybnej. To wszystko łączyłem z grą w juniorach Wisły Kraków. Grafik miałem ciekawy: wstawałem o piątej, żeby dojechać za Kraków i robić przy frezarce, bo trzeba było zarobić i pomóc rodzinie, która mnie w Krakowie przygarnęła – najpierw cioci, potem babci. O 13 wychodziłem z pracy, szedłem na piętnastą do technikum, tam siedziałem do dwudziestej. Trzy razy w tygodniu cyklem była praca i szkoła, dwa razy w tygodniu praca i trening. W weekendy mecze. Jeden dzień miałem wolny, żeby nic nie robić.
Wtedy mogłeś odreagować.
Dla mnie odreagowaniem był każdy trening, każdy mecz. Oddychałem futbolem, czytałem nałogowo Tempo, znałem na pamięć wszystkie składy trzecioligowych, drugoligowych i pierwszoligowych drużyn.
Tomasz Hajto swoich czasów.
Co ciekawe, z Tomkiem chodziliśmy do tego samego technikum. On był wtedy w Hutniku. Na zakładzie nie robiliśmy razem, ale na przerwach się widywało. Nie mamy może dziś jakiegoś super kontaktu, ale choćby jak mieszkałem w Łodzi przez jakiś czas, to ten kontakt był.
Jak zabijało czas na przerwach szkolnych dwóch młodocianych piłkarzy?
Tomek już wtedy pacyfikował wszystkich, potrafił całą przerwę opowiadać swoje historie (śmiech).
W Wiśle za młodu się nie przebiłeś.
Świętej pamięci wujek zaproponował, że zna kogoś, kto załatwi mi testy w Wiśle, bo w Szczecinku kariery nie zrobię. Trafiłem początkowo do trzeciej drużyny juniorów, ale szybko awansowałem do pierwszej. Pamiętam kilku fantastycznych zawodników, o których myślałem, że zrobią wielką karierę. Taki Krzysztof Szewczyk – byłem przekonany, że osiągnie bardzo wiele. Ja czasem trenowałem z pierwszym zespołem, ale byli tacy, którzy robili to ciągle i nie na kredyt. Ten przeskok od juniora do seniora jakoś niektórym się nie udał, zaginęli.
Może to mentalność? Wcześniej ktoś jest najlepszy na boisku, poklepywany ze wszystkich stron, a tu nagle startuje z pozycji zero.
Może być też jak mówisz, ale to też inny świat pod względem walki fizycznej. Jeszcze za juniora graliśmy kiedyś sparing z jakąś dorosłą drużyną z NRD. Chłopy z sumiastymi wąsami, po 190cm każdy. Zderzenie z niektórymi z nich, dla nas, dzieciaków, graniczyło z inwalidztwem. Zamiast juniorów, nagle grało się z ludźmi, którzy potrzebowali zarobić pieniądze dla swoich rodzin, więc nikt nie patrzył, czy komuś coś zrobi. Miał wyjść, wygrać, koniec, to wszystko. Niektórzy tego świata się bali, odbijali się.
Ty kiedyś się bałeś?
Z pierwszoligowej Wisły zostałem wypożyczony do trzecioligowej Cracovii, gdzie pierwszy raz zderzyłem się z seniorską ligową piłką. Ten pierwszy sezon to nawet nie była szkoła życia, a szkoła przetrwania. To, że mnie wtedy nie połamali – mogę tylko dziękować opatrzności. Niektóre mecze były tak brutalne, że to niepojęte. Dziś ktoś kogoś szarpnie i podnosi się larum, a mi się śmiać chce, bo pamiętam jak obrońcy wchodzili sankami na wysokości kolan, a sędzia pokazywał żółtą kartkę. Raz jak graliśmy z Karpatami w Krośnie, to w zasadzie zwątpiłem, że biorę udział w meczu piłkarskim. Patrzyłem na to, co dzieje się wokół, i poważnie zastanawiałem się – czy ja tego chcę? Po jednym z wejść kolega tak wył z bólu, że nie mogłem patrzeć w jego stronę.
Wył?
Wył. Tak go ktoś z Krosna potraktował, że byłem autentycznie przerażony. Nie zdegustowany, a wystraszony. Nie potrafię przywołać zajścia, postaci, nazwiska, ale do dzisiaj słyszę to wycie.
To co zdecydowało, że jednak dałeś radę?
Cecha, którą wpoiła mi mama – wytrwałość. Miałem i mam jej ogromne pokłady. Przez kilkanaście lat grania zawodowego człowiek niejeden raz wypłakał się w poduszkę z żalu, niejeden raz miał dość, ale musiał przetrwać.
Kocenie w dorosłej szatni też ciężko było przetrwać? Dzidek Żuberek mówił mi, że gdy wchodził do piłki, w jego ŁKS-ie niektórzy za punkt honoru stawiali sobie tępienie młodych.
Tępienie było wszędzie, rodzaj wojskowej fali, oczywiście zachowując umiar. Dzisiaj młodzi mają takie El dorado, że to się w głowie nie mieści. Ja przychodziłem do szatni półtora godziny wcześniej, bo może będę do czegoś potrzebny. Nie miałem prawa sam z siebie odezwać się w szatni, a tylko wtedy, gdy mnie o coś zapytali. Byłem dumny, gdy jakiś starszy zawodnik podał mi rękę. Nie daj Boże natomiast jak na dziadku komuś siatkę założyłeś… Ja niechcący zrobiłem kanał Darkowi Wójtowiczowi. Wślizgi leciały na mnie na wysokości kolan, zarówno od Darka jak i innych ze starszyzny. Nie było tak, że ktoś cię wprowadzał – ty stanowiłeś konkurencję. Ówczesne drużyny miały bardzo wąskie kadry – jedenastu do gry, trzech na zmiany. Ciężko wskoczyć do składu, a jak wskoczysz, to zabierasz plac komuś starszemu.
Ile ci zajęło wywalczenie sobie miejsca, również w szatni?
W Cracovii dość szybko, bo dużo graliśmy w pokera po treningach. W szatni, na trybunach jak było ciepło, względnie w zaprzyjaźnionej kawiarni.
To widzę dwie opcje: albo wygrywałeś i zaczęli się przez to szanować, albo przegrywałeś i zaczęli cię przez to lubić.
Nigdy nie przegrywałem wielkich kwot. Zdarzało się jak w życiu, przegrać i wygrać. Od jakiegoś czasu w ogóle nie uprawiam hazardu. Wiem, że cienka jest granica między grą hobbystyczną, a nałogiem.
Trochę to brzmi, jakby starszyzna szatni od młodości wychowała cię w przekonaniu, że hazard to coś oswojonego.
Zgoda, że była z tym duża styczność, czy karty czy kasyno. Nie było jednak nigdy tak, żebym się zatracił. Nie było zagrożenia, że zaraz się uzależnię.
Chyba, jak chodzi się do kasyna samemu, to wtedy jakby już trudno udawać, że wszystko jest pod kontrolą.
Był taki niebezpieczny moment, że w maszyny często grałem.
Nie rozumiem fenomenu maszyn. Jak rozumiem, że można popłynąć przy pokerze, czy nawet ruletce, ale maszyny? Gdzie to jest wciągające?
Jest to wciągające wtedy, gdy wygrywasz. Jest takie stare przysłowie – mały cygan dostał od ojca manto nie za to, że przegrał, ale dlatego, że chciał się odegrać. Najszybciej w nałóg hazardu wpadają ci, którzy wygrają za pierwszym razem. Przegrałem? Przecież jestem dobry. Muszę się odkuć. Znowu nie poszło? To jeszcze raz. Wielu zawodników ma z tym problem.
Miałeś swoją taktykę na maszynach? Znałem kilku takich, co grali mnóstwo i zawsze zarzekali się, że mieli sposób.
Miałem taktykę – wrzucić mało, wyjąć dużo (śmiech). Taktyka to bardziej w pokerze.
Byłeś mistrzem blefu?
Nie można mieć pokera w każdym rozdaniu. Poker to gra psychologiczna, ostatecznie wygra nie ten, kto dostaje najlepsze karty, ale ten, kto najlepiej umie blefować, a także najlepiej odczytuje cudzy blef.
Wygrałeś kiedyś naprawdę dużą kwotę?
Wiadomo, zdarzało się, że przegrałem, ale nie byłem najgorszy. W Groclinie Grodzisk to zawsze się ze mnie śmiali, że jestem pies ogrodnika i nigdy nie dam nikomu wygrać. Najwięcej wygrałem kiedyś chyba koło dziesięciu tysięcy złotych. To najgorszy moment, można się dać nabrać, że hazard potrafi wiele dać. Najwięcej przegrałem dwa tysiące złotych i już to potraktowałem jak alarm ostrzegawczy. Obiecałem sobie, że nigdy nie stracę tyle przy kartach, choć doskonale wiem, że dla niektórych kolegów dwa tysiące to jedno obstawienie przy ruletce. Jak mówię, nigdy nie przekraczałem pewnej granicy. Nie ukrywam natomiast, miałem swego problem z papierosami i alkoholem. Paliłem przez dwadzieścia lat, całą swoją karierę. Byłem mistrzem w szybkim jaraniu fajek – szło się za autobus, żar dłuższy od papierosa, trener nawet jak zobaczył, to przymykał oko. Wtedy mnóstwo piłkarzy popalało, czasem jeszcze w piłkarskich butach, świeżo po meczu w szatni. Wiadomo, nie można było palić w miejscu publicznym, broń Boże w dresie klubu, ale nie robiono z tego afery. Na boisku też palenia nie odczuwałem, bo jak się grało, biegało, to wydalałem te złogi. Gdy przestałem grać, strasznie zaczęło mi przeszkadzać, tragiczna kondycja, osłabienie fizyczne, nieprzyjemny kaszel i przykry zapach nikotyny – udało się rzucić. Co do alkoholu, to miałem problem po skończeniu kariery.
To jest często największy cios dla każdego piłkarza. Andrzej Niedzielan kiedyś powiedział – szanuj, póki możesz grać, będziesz tęsknił.
Tęsknota to jedno, ale jak zawodnik kończy grać w piłkę i nie zbudował sobie alternatywy, to jest to zwyczajnie groźne. Myślałem, że jestem na to przygotowany, ale nie byłem. Oglądałem ostatnio dokument o Mike’u Tysonie, Evanderze Holyfieldzie i Bernardzie Hopkinsie. To, co oni stracili w życiu… Ja jestem w porównaniu płotką. Krzysztof Stanowski napisał w książce: nie ma takich pieniędzy, których piłkarz nie zdołałby przepuścić. Wielką rolę odgrywają partnerki życiowe, mają bardzo duży wpływ na to jak się toczy kariera, a także jak się odnajdziesz po niej. Z mądrą partnerką nie przepuścisz pieniędzy, z toksyczną na koniec będziesz bardzo stratny.
Brzmisz, jakbyś znał to z autopsji.
Tak. Jestem rozwodnikiem. Co trzeba było, oddałem. Poznaliśmy się z eksmałżonką, gdy byliśmy dziećmi, ale dopiero po ślubie zaczęliśmy dostrzegać, że nie pasujemy do siebie charakterologicznie. Gdzieś nie potrafiliśmy wypracować kompromisu, co wcześniej wydawało się nam banalnie proste.
O partnerkach i ich wpływie na karierę też było w książce “Stan Futbolu”. Próbą dla związku jest moment, gdy kończą się pieniądze.
Akurat z żoną rozstaliśmy się, gdy jeszcze byłem na wznoszącej, ale w innych związkach mogło tak być. Kiedyś było badanie, z którego wynikło, że siedemdziesiąt procent angielskich piłkarzy w przeciągu pięciu lat po zakończeniu kariery zostaje bankrutami, a trzydzieści procent z nich się rozwodzi.
Ja czytałem, że jest czterdzieści procent większa szansa, że piłkarz popadnie w depresję, lub nawet popełni samobójstwo.
Człowiek dalej myśli, że bajka będzie trwała wiecznie, a życie brutalnie sprowadza na ziemię. Jeśli nie mamy jakiegoś poważnego zajęcia, to pojawia się ogromna pustka w życiu i nie ma co robić z tym czasem. Jest taki dobry termin: grając piłkę samoczynnie ulegamy inflacji stylu życia. Wydajesz znacznie więcej, bo zarabiasz więcej. Ale gdy te zarobki przestają być stabilne i wysokie, ta stopa życia się obniża, nieraz drastycznie, na co człowiek nie chcę się zgodzić, względnie – do czego nie jest przygotowany. Ja też sobie początkowo nie potrafiłem poradzić z tym, że pieniądze jakoś same nie chcą wpływać na konto, że muszę ostro zasuwać i nie ma gwarancji, że kasa będzie. Wydawało mi się już, że sobie dobrze radzę, bo pracowałem w firmie ubezpieczeniowej, szkoliłem, trenowałem, bywałem wykładowcą. Ale frustracje zacząłem topić w alkoholu. Myślałem, że to kontroluję, ale w pewnym momencie zawaliłem przez to jedną, drugą sprawę w pracy. Widziałem, że już nie można się oszukiwać. Powiedziałem sam sobie: słuchaj, albo teraz zrobisz ze swoim życiem porządek, albo cię to zje. Jesteś zbyt mądrym facetem, żeby użalać się nad sobą. Usiadłem i wyznaczyłem sobie cele: na zaraz, na jutro, a także długofalowe. Zacząłem mozolnie prostować swoje życie, wychodzić z poważnego zakrętu. Proces trwał dwa lata. Przestałem uczestniczyć w życiu towarzyskim, dyskotekowym. Alkoholu nie piję praktycznie w ogóle. Założyłem też swoją firmę przewozową, dziś zajmujemy się również spedycją. Początkowo było to dla mnie kompletnie nieznane środowisko.
Nie było wtedy większego stresu, a przez to i pokusy, żeby ten stres zabić alkoholem?
Na szczęście nie, bo jak już wcześniej mówiłem – mam w sobie tę wytrwałość. Musi się zdarzyć coś naprawdę poważnego, żeby podciąć mi skrzydła.
Firma jest dziś powodem do dumy?
Codziennie pracuję ciężko i rzetelnie, żeby była. Jak masz swój biznes to jest to praca dwadzieścia cztery na dobę. Wczoraj o 23 kierowca zadzwonił, że miał kontrolę na autostradzie w Niemczech. Był problem z zeszytem jazdy i musiał zapłacić 280 euro od ręki. Gdybym wtedy nie był pod telefonem albo gdybym powiedział – a, jutro oddzwonię, kara wzrosłaby do 2100 euro. To mnóstwo drobiazgów, cały czas trzeba trzymać rękę na pulsie. Trzymam się metody celów krótko, średnio i długoterminowych, wiem, co chcę osiągnąć. Jest to ogromne wyzwanie, ale ekscytujące.
Co byś radził piłkarzom, którzy zbliżają się do końca kariery? Jak mogą się przygotować, względnie: czy da się w ogóle przygotować?
Myślę, że świadomość jest dzisiaj inna, pieniądze też. Jeśli rozsądnie podchodzą do życia, to mają tyle możliwości, by otworzyć jeden, drugi, pięćdziesiąty biznes, że nie powinni mieć problemu. Muszą się jednak pilnować, by nie ulec inflacji stylu życia.
Na co najgłupszego wydałeś pieniądze w czasach piłkarskich?
Kupiłem kilkanaście używanych aut w Niemczech. Wstawiłem je do komisu, a po paru miesiącach stały się pomnikami. Nie udało się nic odzyskać.
Nieudane inwestycje potrafią być więc też kosztowną pułapką.
Oczywiście, wszelkiej maści pseudodoradcy, szczególnie ci, którzy chcą zachęcić piłkarza zyskami giełdowymi. Jest to bardzo intratny koncept, każdy z nas jest łasy na duże zyski w krótkim czasie, ale jeżeli ktoś nie zachowa zdrowego rozsądku będzie miał problem. Giełda to w dużej mierze hazard. Ludzie lubią tłumaczyć, że jest inaczej, że z historii firmy wynika to i tamto, ale te przekonania są zbyt często zasilane chęcią wzięcia prowizji.
Czy swój obecny fach w jakiś sposób przyrównałbyś do gry w piłkę? Choćby, jeśli chodzi o adrenalinę? Mówiłeś o ekscytacji gry przed tysiącami, ale i o ekscytacji, jaką budzi w tobie prowadzenie firmy.
Jednak nie, to totalnie inne życie. Zawód piłkarza jest najpiękniejszym zawodem świata, ale docenia się to dopiero wtedy, kiedy skończy się grać. Absolutnie nie umniejszam dzisiejszym piłkarzom, bo są narażeni na ogromny stres, nie każdy będzie potrafił go udźwignąć. Ten stres, a także to, jak spróbują go odreagować, może być pułapką, zgubą. Nie byłem święty, nie ukrywam, po meczach zdarzało się iść bawić, zresztą, często całą drużyną. Dzisiaj, w erze smartfonów, piłkarze mają dużo gorzej. Gdzie nie wyjdą, zaraz mogą być na celowniku. Jedno zdjęcie można obrobić, przerobić, można nadać mu kontekst, a potem to jedno zdjęcie może ciągnąć się za kimś przez lata, a nawet zniszczyć karierę.
Widziałem jakiś czas temu zdjęcie Tamasa Kadara z Lecha. Facet jadł pizzę w pizzerii, rozeszło się to dość szeroko, było larum choćby na Twitterze. Oczywiście, to sportowiec, dieta obowiązuje i tak dalej, ale jak spojrzysz na to z drugiej strony: to po prostu dorosły facet jedzący pizzę.
To jest wykraczanie poza pewne granice intymności, których nie powinno się przekraczać. Taki piłkarz spali mnóstwo kalorii podczas treningu, nie dajmy się zwariować. Jeden fizjolog mi powiedział – masz ochotę zjeść golonkę, to ją zjedz. Nie rób tego codziennie, jasne, ale to widocznie sygnał z głowy, że potrzebujesz czegoś innego. Powiem tak: czasami zdrowo jest zjeść coś niezdrowego.
Mam czasem wrażenie, że piłkarze są postrzegani dwuwymiarowo. Jak postać z plakatu, z gry komputerowej albo maszyna. Alkohol i piłkarz? Skandal! A przecież trudno mi było dyskutować z Józkiem Żymańczykiem, który powiedział: ostatecznie jesteśmy grupą dorosłych facetów, którzy po robocie idą na piwo.
Przed meczami nigdy, ogółem trzeba zachować umiar, ale zdarzało się, że szło się całą drużyną. To też jest integracja tej drużyny. Często w barze tworzy się atmosfera, inaczej szatnia to miejsce, do którego przychodzisz jak do pracy. Do dziś jak słyszę niektóre piosenki, to od razu przypominają mi się czasy szczecińskich dyskotek, gdzie na początku lat dziewięćdziesiątych chodziliśmy nie tylko całą szatnią, ale również z żonami, dziewczynami. Fantastyczne czasy. Pogoń miała kilka sekcji, piłkę nożną, koszykówkę, ręczną męską i żeńską. Wszyscy mieszkali w jednym hotelu Pogoni. Na szczęście ten hotel nigdy nie będzie mógł mówić (śmiech). Skradaliśmy się na palcach, żeby wymknąć trenerowi, choć byliśmy dorośli. Stróża trzeba było przekupić, żeby nic nie powiedział.
Dużo brał?
Piwko jakieś dostał zawsze. Możesz się śmiać, ale ta dobra atmosfera przekładała się wymiernie na boisko. Drużyna musi funkcjonować jak jeden organizm, wszyscy muszą w niej żyć w symbiozie. W piłce decydują chwile, ułamki sekund, a diabeł tkwi w szczegółach. Czasem o wszystkim zdecyduje to, że nie zagrasz na alibi, że powalczysz bardziej, wrócisz za kolegą na podwójnym sprincie, bo to dobry kumpel. Pamiętam we Wronkach, gdy naszym trenerem był Grzegorz Lato, raz zamiast treningu były kupione dwie zgrzewki piwa, a potem poszliśmy w las razem z partnerkami. Biesiada, żarty, śmichy, chichy, gitara. Na drugi dzień tak jakby mniej wrogo każdy patrzył na tego, kogo mniej lubił. Albo jak dziewczyny przypadły sobie do gustu: jak tu się nie polubić, skoro one już was umówiły na wspólną kolację czy wypad do Poznania? Tak niejeden konflikt został zażegnany, nim napęczniał.
Wronki, połowa lat dziewięćdziesiątych. Ciekawe czasy. Gdy przyjechałeś, co tam zastałeś?
W porównaniu do bazy, jaka tam dziś stoi, a potrafiła gościć kadrę, to był śmieszny obiekt. Otoczony żużlową bieżnią, z płotkiem sięgającym może metra wysokości. Na stadionie pracowali ci więźniowie, którym zostało niewiele do odsiedzenia – strzygli trawę, grabili liście, nam czasem myli samochody, jak ich poczęstowałeś herbatą. To nie były czasy przelewów bankowych, bo nie każdy miał konto, w obiegu funkcjonowały też często czeki. Świętej pamięci pan Witold wypłacał pieniądze w kopertach i czasem krzyczał na nas, żebyśmy się szybciej kąpali, bo musi nam pensje dać.
Drużynę mieliście mocną. Druga liga, 94-95 sezon, a tu Fedoruk, Kryszałowicz, a nawet trochę egzotycznych wzmocnień, choćby Foude Soumah.
On i Doude Camara, Gwinejczycy. Dla nich totalnie inna kultura, a już okres zimowy, który przychodził w tym samym czasie co ramadan… Snuli się, nie jadali, nie mieli siły trenować. Śnieg? Abstrakcja – nie wiedzieli co to. Ale strasznie sympatyczni ludzie. Zawsze uśmiechnięci, zawsze z optymistycznym nastawieniem, choć widać było, że tęsknią za bliskimi, rodziną, ojczyzną.
Jak tobie się mieszkało we Wronkach, jak ty się tam odnalazłeś?
Na początku mieszkaliśmy w opuszczonym budynku klubowym, takim prowizorycznym hotelu zorganizowanym w biurowcu. Jedna wspólna toaleta, te klimaty – w jednym pokoju mieszkałem z dzisiejszym drugim trenerem Wisły Płock, Sławkiem Rafałowiczem. Obok Rafał Biliński, Tomasz Szuwary… Dopiero pół roku później klub wykupił całą klatkę mieszkań w bloku i tam trafiliśmy. Pamiętam jak Jacek Ziober przyjechał z Francji i jego małżonka wyszła na spacer z kotem na smyczy, w takich szelkach. To był dopiero szok kulturowy (śmiech). Społeczność Wronek nie mogła zrozumieć, że kot może chodzić w szelkach.
Samochody zatrzymywały się na ulicy, gdy szła z tym kotem?
Patrzyli na nich jak na kosmitów. Dla Jacka to też musiało być coś niemożliwego: opowiadał, że w Montpellier właścicielem był król śmieciarzy, który zapraszał na wystawne kolacje, gdzie potrafili im przygrywać Gypsy Kings. A tutaj nagle jedno piwo wypije po treningu, jeszcze do domu nie doszedł, a już dzwonią z klubu – czemu piwo pijesz!
Czuło się we Wronkach cień Ryszarda Forbricha?
Szara eminencja klubu. Niezwykle inteligentny i przebiegły człowiek. Potrafił zawsze tak się ustawić, żeby płynąć z prądem. Ja go wspominam bardzo dobrze, strasznie wesoły człowiek, lubiłem go. Można było z nim rozmawiać o czymś poważnym, można było żartować. Uwielbiałem jego poczucie humoru. Miał te swoje powiedzonka, a mówił podpoznańską gwarą. Mnóstwo kontaktów, strasznie operatywny człowiek, w każdej sytuacji potrafił zaradzić.
Tobie na przykład w czym pomógł?
Na przykład w tym, że nie musiałem iść do wojska, czyli do Zawiszy Bydgoszcz. Nie wiem jak to załatwił, ale pojechałem na komisję i miałem z głowy. Byłem pełen podziwu, jak dobrze był zorganizowany. Trzeba mu oddać, że mógł praktycznie wszystko.
Na meczach we Wronkach czuło się jego pomoc?
Tak. Mecze były gospodarskie. Mało który sędzia odważył się sędziować przeciwko Amice.
Ale sam w jednym z wywiadów wspominałeś, że kiedyś oberwaliście 1:6 z Legią i nie mogłeś dojść do siebie.
Do dzisiaj nie mogę przeżyć, że profesjonalni zawodnicy z pierwszej ligi przegrywają u siebie 1:6. Ale to była Legia, która grała w Lidze Mistrzów i wyszła z grupy, nie mieliśmy szans.
Sędzia też się starał w tym meczu, czy przeciw Legii się nie gwizdało?
To była walka gołej dupy z batem. Nie ma takiego sędziego, który mógłby to nadrobić.
Miło wspominasz Wronki, pomogłeś zrobić tam awans. To czemu skończyło się tak szybko?
Jak w każdym klubie i tam była pewna rotacja, rolą menadżera jest to, żeby kołowrotki się kręciły. A może po prostu byli lepsi? W każdym razie po 2.5 roku we Wronkach wypożyczyli mnie do Grodziska.
Widać już było wtedy mocarstwowe aspiracje Drzymały?
Nie, warunki były niemalże spartańskie, zarówno, jeśli chodzi o treningi, jak i wszystko inne. Nie było widać zalążków późniejszego imperium. Ja tam przyjeżdżałem z Poznania typowo jak do pracy.
Ale znowu zrobiłeś awans i zostałeś w drugiej lidze. Tym razem w Aluminium.
To była kuriozalna sytuacja, byliśmy na obozie z Groclinem latem po awansie. Przyjechała delegacja z Aluminium, trener Białek i prezes. Zapytali ile chciałbym zarabiać. Rzuciłem coś na odczepnego, jakąś kwotę z kosmosu, dwa razy większą, niż moje ówczesne zarobki. Spytali tylko, czy to ma być brutto czy netto, powiedziałem, że netto, a potem miałem kontrakt. To była oferta nie do odrzucenia.
W Koninie zmontowano wtedy znakomitą drużynę. Piotr Czachowski. Zenek Burzawa. Janusz Kaczówka.
Petarda. Andrzej Jaskot prosto z drugiej ligi dostał powołanie do reprezentacji. Hutę aluminium było stać na wiele rzeczy.
Po czym to było widać, poza twoim portfelem i niezłymi nazwiskami w kadrze?
Trzeba było szybko postawić budynek treningowy? Zaraz stał. Trzeba było jechać na obóz? Zero problemu. Tam były luksusy jak na drugą ligę. Warunki absolutnie pierwszoligowe.
Biliście się o awans do samego końca, a jednak wszedł Ruch Radzionków.
Myślę, że Paweł Bomba z Ruchu był lepiej przygotowany. To też była świetna drużyna, co pokazali później w pierwszej lidze, gdzie zajęli piąte miejsce. Byli też cwańsi.
Cwańsi, czyli lepsi też w gry zakulisowe?
Oczywiście. Nikt w tamtych latach nie zrobił w Polsce czysto sportowego awansu albo mistrzostwa. Jak słyszę tych telewizyjnych ekspertów, którzy udają krystalicznie czystych, to mam odruchy wymiotne. 99.9 % osób wiedziało, co jest grane.
Wisła mogła się oprzeć za Cupiała, funkcjonowała w innym świecie, miała za mocną pakę.
Przez pewien okres tak, to fakt. Oni mogli być wyjątkiem potwierdzającym regułę.
Ale w drugiej lidze, gdzie nie było Canal+, potrafiły dziać się cuda.
To była rzeźnia. Sędzia, jeśli tylko chciał, mógł wszystko. Czasami człowiekowi odechciewało się tego sportu. Ciężko mi aż wyszczególniać jakieś mecze, bo było ich tyle, a znam obie strony barykady. Czasem nam nikt mógł podskoczyć, czasem grało się pod górkę.
Takim słynnym meczem był finał Amica – Aluminium w Pucharze Polski.
To już była profanacja. Skoro na takim szczeblu się odważyli, to sobie odpowiedz, co się działo w drugiej lidze.
Wy nie chcieliście ponoć wyjść na drugą połowę, choć prowadziliście.
Nie chcieliśmy, to prawda. Czuliśmy, że nie jesteśmy w stanie tego sportowo wygrać. Sędzia pilnował, wszyscy wszystko widzieli, a mimo to nie bali się. Głosy były mocno podzielone – wychodzić czy nie wychodzić. W końcu przyszedł chyba menadżer Socha i kazał nam wyjść. Niestety.
I zaczęła się totalna rzeźnia.
Nie byliśmy w stanie nic zrobić, choć nie był jakiś osiedlowy mecz, tylko transmitowany na całą Polskę finał.
Czy boli cię, że do dziś Amica figuruje, jako zwycięzca?
Nie. To już dzisiaj nie ma znaczenia.
Bardzo byłeś zniesmaczony po finale?
Czułem wewnętrzną wściekłość. Uczucie nie do opisania. Udzieliłem nawet na gorąco po meczu wywiadu, że sędziowie to gangrena polskiej piłki. Chyba przesadziłem, ale z perspektywy późniejszych zatrzymań, chyba wiele nie nadużyłem. To od nich najwięcej zależało na boisku.
Wiesz jaką notę dostał sędzia Kowalczyk od obserwatora Alojzego Jarguza? Perfekcyjną.
Naprawdę? To już sam sobie możesz odpowiedzieć jak daleko to sięgało. Kim był zawodnik w tej machinie? Zgniatanym przez tryby. Jak ci z huty uzmysłowili sobie, na czym polega futbol w Polsce, po prostu się wycofali. Szkoda, bo fajnie inwestowali, mądrze, również w młodzież. Ale nie chcieli mieć z czymś takim do czynienia. Ogólnie w tamtych czasach nie szło nie być tego uczestnikiem. To było narzucone odgórnie, niestety byliśmy w spirali. Korupcja była wszechobecna. Można było tylko w jeden sposób w tym nie uczestniczyć: zrezygnować, co zrobiono w Koninie.
Słyszałem opinię od pewnego piłkarza, że rycerz na białym koniu, który chciałby się postawić układom, po prostu kończyłby ostatni w tabeli.
To było zgniłe do szpiku kości, nie było gdzie tego zgłosić, bo PZPN przecież o wszystkim wiedział i nic nie robił. Płaciłeś po to, żeby cię nie kręcili. Jeśli nie dałeś, to przeciwnik na pewno dał i byłeś kręcony. Do dzisiaj mam przez to awersję do sportu, wycofałem się ze środowiska piłkarskiego, nigdy nie czułem też powołania do trenerki. Chciałem życia w innym otoczeniu.
Tak mi powiedział swego czasu Józek: płaciło się po to, żeby móc grać. Żeby sędzia nie przeszkadzał.
Jeśli grałeś o utrzymanie, to tak. Na boisku wyrywałeś przeciwnikowi grdykę, wystarczyło, że nikt nie przeszkadzał. Ale jeśli grałeś o awans, musiałeś mieć coś więcej w rękawie. Jedziesz na wyjazd, musisz mieć pomoc, bez tego nie dało rady. Piłkarze to byli jak zwykle szaraczki. Zrobili polowanie na czarownice, a że byłem jednym z najstarszych piłkarzy Pogoni, to mnie zamknęli. Na żółtym pasku potem Polska czytała: zatrzymany Artur B., piłkarz Pogoni Szczecin.
Jak wyglądało zatrzymanie?
Wychodziłem akurat do pracy. Przyjechało trzech panów. Pan Artur? Jesteśmy z policji. Proszę sobie zrobić kanapki, zabrać coś do picia…
Co wtedy myślałeś?
W podświadomości czułem, że coś może się podobnego zdarzyć, ale co ja wiedziałem? To samo, co wszyscy. Byłem jednak jednym z najbardziej rozpoznawalnych, więc zrobili taki chwyt, żeby inni sami się zgłosili. Zamknęli tego samego dnia mnie i Grzesia Matlaka, zamknęli na nockę w spartańskich warunkach, a potem zawieźli kabaryną do Wrocławia. Dzisiaj chciałbym zatrzymać się na tym, że coś było, ale już nie chcę o tym pamiętać, chcę to wyrzucić z siebie. Wyczyściłem się, dostałem wyrok, który już minął, który utrudniał mi latami pracę, ale dzisiaj mogę już przedstawić zaświadczenie o niekaralności. Oczywiście nigdy nie będę próbował się błaźnić i mówić, że nic nie wiedziałem, bo to jest największy wstyd tak kłamać, ale z drugiej strony – ja już swoje odcierpiałem. Starczy.
Piękniejszej strony piłki posmakowałeś w ŁKS, bo zagrałeś nawet z Man Utd.
Największy plus pobytu w Łodzi. Warunki zastałem słabe, niby Ptak miał kasę, a trenowaliśmy na przykład w hali, gdzie jak padało, to kapało na parkiet. Na Old Trafford nie zagrałem, ale było mi dane wystąpić kilka minut w Łodzi. Mogę powiedzieć, że grałem na Schmeichela, że przybiłem piątkę z Beckhamem. Koszulkami wymienić się nie chcieli, my mieliśmy takie plastiki z Uhlsportu, chyba im się średnio podobały… Jedynie Roy Keane wymienił się z naszym kapitanem, Rafałem Pawlakiem. Jest to epizod, ale miły, nie każdy miał styczność boiskową z takimi graczami. W Łodzi jednak długo nie zagrzałem miejsca, raptem jedną rundę. Mnie chciał prezes, a pan Dziuba stwierdził, że mnie nie chce, że mu nie pasowałem do koncepcji. To było strasznie przykre: jesteś piłkarzem, zasuwasz na treningach, nie pchałeś się do klubu, tylko cię chciano, a potem czytasz w prasie takie słowa trenera. Niepoważne. Później doznałem poważnej kontuzji i moje treningi polegały na samotnych biegach po łódzkich parkach. Do dziś bym tak biegał, gdyby nie prezes Zdzisław Drobniewski z GKS Bełchatów, który podał mi w trudnym momencie rękę. Zawsze będę mu za to wdzięczny.
Przez Bełchatów trafiłeś do Lecha Poznań. Znowu ciekawy czas.
Jeden z moich lepszych. Nie ukrywam, byłem pełen obaw, jako zawodnik Pogoni przechodzący do Lecha… różnie z tym bywa. Ale swoją grą zaskarbiłem sobie sympatię kibiców. Jeden poznański kibol mi kiedyś powiedział: jeśli będziesz się zachowywał jak normalny człowiek, to wszędzie cię będą szanować. Jeśli będziesz robił z siebie chorągiewkę, to nie będą cię szanować nigdzie.
Znowu stadion pełen kibiców, czyli taki, który cię nakręcał.
Tego fenomenu nie zapomnę. W Pogoni przychodziło kilkanaście tysięcy, w Poznaniu nawet ponad dwadzieścia. Na drugą ligę! Biliśmy rekordy. Deszcz padał, ludzie zmoknięci jak kury, ale śpiewali, kibicowali. Coś pięknego. Świetna atmosfera w szatni, po meczach jeździło się razem na dyskoteki. Jak imprezy, to w szerokim gronie, z dziewczynami, żonami. To, co nas najbardziej związało, to obóz w Trzciance. Trener pozwolił nam iść na dyskotekę. Tubylcom niezbyt się podobało, że tańczymy z miejscowymi dziewczynami. Od słowa do słowa, wyszliśmy na zewnątrz, wywiązała się ogólna bójka, dosyć poważna. Jak wioska na wioskę, jak banda na bandę, ustawka, butelki na głowach rozbijane. Parking żużlowy, w jednym momencie zrobiło się tyle kurzu, że nie widzieliśmy dokładnie, z kim się bijemy. Raz w ostatniej chwili wyhamowałem – dostałby ode mnie Błażej Telichowski (śmiech). Norbert Tyrajski, szafa dwa na dwa, po dwóch zabierał. Ja też zaprawiony na szczecińskich, szybko się odnalazłem, na pewno nie stałem pod salą. Ale nikt nie stał, co strasznie na scementowało.
Wygraliście tę bójkę?
Wygraliśmy. Od tego momentu byliśmy jedną wielką familią.
Takie to kulisy awansu Lecha.
Tak. Awans Lecha zrodził się na parkingu pod trzcianecką dyskoteką. Każdy zawodnik to poświadczy. Tam zrodziła się atmosfera jeden za wszystkich, wszyscy za jednego. Z ręką na sercu, po tym skoczylibyśmy za siebie w ogień.
Ty trafiłeś jednak wkrótce do Ceramiki, by z bliska zobaczyć jak wygląda klub, w którym prezes jest piłkarzem.
Największa prowizorka jaką na oczy widziałem. Definicja określenia klub-kukułka. Począwszy od formy zatrudniania, przez ustalanie składu, treningi, dyscyplinę. Nic nie funkcjonowało profesjonalnie. A jeszcze prezes Stasiak, który za wszelką cenę chciał udowodnić, że potrafi grać w piłkę. Czasami było nam wstyd jak wchodził na boisko. W ogóle nie trenował, miał brzuszek jak ja teraz, trenerowi wydawał polecenia – zdejmij tego, ja wchodzę. To uwłaczało wszystkim piłkarzom i szkoleniowcom.
Musieliście grać na niego? Obrażał się, jak mu nie podano?
Pewnie się obrażał. Można mieć kaprysy, ale trzeba mieć trochę samokrytyki. On nie miał jej w ogóle.
To jak funkcjonował w szatni?
Nie funkcjonował, siedział w gabinecie. Na treningach go nie było, a jeśli się w szatni odezwał, to tylko podczas odprawy powiedzieć, że za ten mecz dokłada tyle i tyle. Jako człowiek może i fajny facet, ale piłkarsko największa farsa, jaką widziałem.
Zawsze wchodził na końcówki. Raz daliście mu karnego strzelać, też nie trafił.
Istniała plotka, że gol, którego wreszcie strzelił, padł dlatego, że jednemu z obrońców dał tysiaka: weź puść mnie, muszę trafić. Czy jest jakakolwiek satysfakcja z takiej bramki? Jaka to frajda?
To cieszyłeś się, że się stamtąd zawinąłeś.
Tam była pierwsza liga, ale tylko pod względem picia. Ale co w Opocznie robić? Zero atrakcji. Ja czasami jeździłem do Łodzi, ale jak zostawałem… to nie był dobry wybór. Patologia, większej jeśli chodzi o picie w piłce nie widziałem. Człowiek się za głowę łapał. Pite po treningach, po nocach, rano większość przychodziła na kacu – nie lekkim, ale mocnym.
Uciekłeś do swojej Pogoni, gdzie znowu miałeś świetny okres.
Kilkanaście tysięcy na skansen arena, świetna atmosfera. Do dzisiaj ludzie na ulicy mnie zaczepiają: pamiętasz Bugi te stare dobre czasy? To miłe. Szatnia super, świetny miks osobowości. Taki Ferdinand Chifon… jeden z najśmieszniejszych obcokrajowców, z jakimi miałem przyjemność grać. Niegroźny, sympatyczny kłamczuszek. To, co on potrafił wymyślić, gdy się spóźnił – łzy nam ze śmiechu po plecach ciekły! Ferdka nie ma, wpada w ostatniej chwili do autobusu. Trener, jest problem! Nie chodzą pociągi do Szczecina! Przestały jeździć! Albo jak fantastycznie tańczył z butelką na głowie (śmiech). Płynnie, bez asekuracji – to trzeba zobaczyć. Podczas jego chrztu na obozie w Turcji wszyscy dosłownie leżeli ze śmiechu na ziemi.
Kończyłeś przygodę z piłką w słynnej brazylijskiej Pogoni.
To był poroniony pomysł. Pan Antoni to mądry człowiek, cenię go, ale jeśli chodzi o piłkę zbyt ufał swoim doradcom. Byli jego zmorą. Moim zdaniem tylko przez nich nie osiągnął w piłce czegoś spektakularnego. Ci Brazylijczycy byli rzuceni na głęboką wodę bez trzymanki. To musiało się tak skończyć.
Jest takie chińskie przekleństwo: obyś żył w ciekawych czasach. O twojej karierze trzeba powiedzieć – grałeś w ciekawych czasach.
Ciro Ferrara powiedział niedawno: każdy zawodnik dzisiaj ma prywatnego psychologa. Kiedyś dla każdego zawodnika psychologiem był barman. My nie mieliśmy takiej pomocy jak dzisiejsi piłkarze, dźwigaliśmy stres w ten lub inny sposób.
Jaki był twój barman?
W każdym lokalu inny.
Rozmawiał Leszek Milewski