Tubylec trzymający nóż na gardle pilota, Afrykanie wyjadający resztki jedzenia po kierowcach, wzmacnianie Coca-Coli spirytusem czy brak podstawowych narzędzi do napraw, „bo partia nie dała” – Polacy startujący w rajdzie Dakar (kolejna edycja startuje już 2 stycznia) mają co opowiadać. Szczególnie ci, którzy na przełomie lat 80. i 90. dopiero przecierali afrykańskie ścieżki wszystkim Hołowczycom, Sonikom, Czachorom i Małyszom.
Metalowa rozkładana skrzynka, a w niej druciana szczotka, żabka, kombinerki, piłka do metalu i zestaw kilku kluczy – taką wyprawkę dostał od swojego szefa przed rajdem w 1988 r. Jerzy Mazur. Gdyby nie narzędzia kupowane przez lata za pieniądze zarobione na rajdach i wyścigach, pochodzący z Wałbrzycha kierowca porwałby się na najtrudniejszy rajd świata prawie jak z motyką na księżyc. Chociaż tutaj chyba lepiej pasowałoby stwierdzenie, że jak z butelką wody 0,33 litra na wędrówkę po pustyni.
„Żałowałem, mogłem pójść do cinkciarza”
Jadący Starem 266 Rally Turbo Mazur i pilot Julian Obrocki byli pierwszymi Polakami w historii, którzy w ogóle dojechali do mety Dakaru. Chociaż należy pamiętać, że finiszowali poza limitem czasowym samochodów ciężarowych, a więc oficjalnie nie zostali sklasyfikowani. O trudności tras tamtej edycji niech świadczy to, że z 603. maszyn, które wystartowały w Paryżu we wszystkich kategoriach, ostatecznie rajd ukończyło tyko 151.
Ich przygotowania do rajdu to jednak materiał na dobre kino. Taką mieszankę filmu przygodowego z thrillerem i komedią.
– Byłem zatrudniony w Ośrodku Badawczo-Rozwojowym w Starachowicach, dlatego uczestniczyłem w budowie i przygotowaniu samochodów do rajdu – opowiada w rozmowie z Weszło Jerzy Mazur.
– Zwróciłem się do bardziej zaprzyjaźnionych inżynierów z fabryki z pytaniem: „Panowie, co tam się może zepsuć?”. Bo wiadomo, polski samochód, poza tym wiedziałem, że na rajdzie nie będziemy mieli ze sobą serwisu, wszystko mieliśmy naprawiać sami. Usłyszałem: „Panie Jurku, szczerze? Wszystko!”. Zrobiłem więc sobie zestawienie najważniejszych części, ale jak poszedłem do magazynu, to aż się przeraziłem. Kupa tych części była wielka prawie jak cały samochód. Ściąłem więc listę o połowę, a i tak było tego 3 tony. Ostatecznie nasz samochód ważył z tym wszystkim ponad 10 ton!
O tym z jak kuriozalnymi problemami zmagała się podczas przygotowań do rajdu polska ekipa, najlepiej mówi historia dotycząca tzw. masy Loctite’a, czyli specyfiku służącego do uszczelniania śrub i innych podzespołów, żeby te nie odkręcały się podczas ekstremalnej jazdy.
– Ta masa kosztowała 1,2 dolara. Poszedłem z tym do dyrektora fabryki i proszę sobie wyobrazić, że on łapie się za głowę i mówi: „Kurwa, będę musiał pisać do ministerstwa o przydział dewiz…”. Napisał podanie, ale masy i tak nie dostaliśmy – dodaje 66-latek.
– Potem żałowałem, że nie kupiłem tego u cinkciarza, bo już na pierwszym odcinku specjalnym odkręcił się jeden z wałów napędowych. Zanim zatrzymałem Stara, wał zdążył jeszcze rozwalić wszystko co było dookoła, m.in. przewody hamulcowe. A tu noc, ciemno, nie wiadomo było nawet w której skrzyni na pace mamy nowy przewód. Trzeba było rozbierać silnik, ale to była katorga. Na dodatek jeszcze jak podczas pracy kładło się klucz na tym sypkim piasku, to było tak jakby w wodę – plum i nie ma.
Dakar w 1988 r. należał do najdłuższych w historii, jego trasa liczyła prawie 13 tys. kilometrów. Niewiele jednak brakowało, a Mazur z Obrockim odpadliby z niego jeszcze przed startem. Kiedy przyjechali do Paryża okazało się, że trzeba zapłacić spore wpisowe – ok. 50 tys. franków.
– Dla nas, Polaków zza żelaznej kurtyny, to były gigantyczne pieniądze. To było wtedy mniej więcej 8 tys. dolarów. Firma, która pobierała kasę, rozstawiła kilka boksów, podchodzimy do pierwszego z nich i słyszymy: „Panowie, no niestety, ale pieniądze nie wpłynęły. Macie czas jutro do 12 albo nie jedziecie”. Zrobiła się z tego zadyma, afera, ale pieniądze jakimś cudem się znalazły – wspomina kierowca.
Mazur opowiada też, jak podczas briefingu przed startem każdemu uczestnikowi udostępniono roadbooki, czyli książeczki z opisem tras. Problem w tym, że wszystko napisano było nie dość, że odręcznie, to jeszcze w całości po francusku. Kiedy niektórzy kierowcy zaczęli stękać na brak tłumaczenia na język angielski, w odpowiedzi usłyszeli od dyrektora rajdu, że „francuski jest tak płynny i piękny, że należy do znać”. A jak komuś się nie podoba, to może nie jechać. W końcu jednak ruszyli. Kiedy dotarli do Afryki, Mazur miał wrażenie, jakby był na… Marsie. Jak mówi, długimi odcinkami wokół nie było dosłownie nic: zero roślinności, nawet korzonka, nigdzie śladów życia.
A w ich Starze usterka goniła usterkę, co chwilę trzeba było też przerzucać zwały piachu, żeby odgrzebać ciężarówkę.
– Nie mieliśmy centralnego regulowania ciśnienia w kołach, a że Star miał dużą masę, to zakopywaliśmy się dosłownie co kawałek – mówi Mazur ze szczegółami opowiadając, jak sobie radzili:
– Kiedy musiałem spuszczać powietrze z kół, żeby ciężarówka mogła wyjechać, najpierw odkręcałem wentyl w przednim lewym kole, wyciągałem go, leciałem do następnego koła, rozbiłem to samo, i tak ze wszystkimi sześcioma. I musiałem mieć przy tym tak wyczulony słuch, że jak w którymś kole zaczynało już lekko gwizdać, oznaczało to, że ciśnienie jest już tam poniżej jednej atmosfery. Wtedy leciałem do koła i zakręcałem. Zajmowało mi to ok. 6-7 minut, gdzie czas na odcinku specjalnym liczony jest co do sekundy. Nie mówiąc już, że koła później trzeba było jeszcze napompować. Na szczęście mieliśmy dobre opony Michelin, które pozwalały jechać z ciśnieniem poniżej jednej atmosfery.
„Byliśmy gotowi jak na operację”
Ale przygód było więcej. Niektóre mroziły wręcz krew w żyłach. Tak jak wtedy, kiedy polska załoga zgubiła się na trasie. Mimo kilku prób nie mogła odnaleźć ścieżki rajdu, dlatego uznała, że trzeba zapytać o pomoc tutejszych.
– Stało przed nami dwóch tubylców. Zatrzymałem się i powiedziałem pilotowi, żeby zapytał ich, chociaż na migi, w którym kierunku mamy jechać. Tamci w pewnym momencie zaczęli być agresywni, coś do nas krzyczeli, kazali nam wysiadać. Byliśmy w szoku. Widząc co się dzieje, delikatnie wrzuciłem wsteczny bieg i zacząłem się wycofywać. Ale w tym momencie jeden z tubylców wskoczył na stopień przy drzwiach, wyciągnął nóż i przystawił go pilotowi do gardła, bo ten rozmawiając z nim miał akurat otwarte okno. Wyglądało to makabrycznie. On z nożem, a my przypięci solidnymi pasami, czyli gotowi jak na operację. Całe szczęście, że w tym momencie podszedł tamten drugi tubylec i sprawę udało się jakoś załagodzić – opowiada Mazur.
Ciężkie chwile przeżywali także podczas wjazdu do Senegalu. Chociaż wokoło były służby porządkowe, niektórzy gapie wskakiwali na ich Stara próbując cokolwiek z niego ukraść, szarpali się nawet z załogą.
– Pamiętam też biwak. My siedzimy, wokół wojsko, które dosłownie pałuje tych ludzi, którzy cały czas wyciągają do nas po coś ręce. Akurat jadłem, wyrzuciłem konserwę, ale zamiast do kosza, spadła obok na piasek. Podeszła jakaś kobieta z błagalnym wzrokiem, czy może zjeść po nas resztki. Taka jest Afryka, taki jest Dakar.
Po latach przyznaje, że jego organizm był kompletnie nieprzygotowany do wysiłku jaki trzeba włożyć w słynny rajd.
– Nikt nie zdawał sobie sprawy z przygotowań fizycznych. A problem był, bo za dnia było okropnie gorąco, a nocą temperatura spadała do zera – dodaje. – Cóż, prawda jest taka, że trzeba było się jakoś ratować. Oficjalnie nie można było mieć przy sobie alkoholu, ale zabrałem do samochodu pół litra spirytusu. Ale nie do picia, tylko z myślą o tym, że być może będzie potrzebny to przemycia ran, przetrać itd. Człowiek bywał jednak okropnie wycieńczony, a trzeba było jechać dalej. Sponsorem rajdu była akurat Coca-Cola, dlatego mieliśmy sporo puszek tego napoju. Dolewaliśmy więc do niego spirytusu, żeby się pobudzić i ogrzać.
Jerzy Mazur wciąż został przy motoryzacji, ale w znacznie spokojniejszej wersji. Od lat prowadzi w Wałbrzychu salon Nissana, ale jego oczkiem w głowie jest Muzeum Górnictwa i Sportów Motorowych. Zajmuje się tam m.in. odrestaurowywaniem starych aut.
„Po tygodniu czy dwóch chce się już tym wszystkim rzygać”
O ile Mazur mimo wszystko miał czas, aby przygotować się do Dakaru, to Andrzej Koper, który pojechał w rajdzie dwa lata później, robił to na wariackich papierach. Propozycję startu otrzymał zaledwie kilka tygodni wcześniej, kiedy posypał się skład węgiersko-jugosłowiańskiej załogi. I tak oto wielokrotny mistrz Polski w rajdach wylądował w jednym samochodzie z niejakim Tihomirem Filipovicem, którego podczas rozmowy z nami cały czas nazywa „tym Jugolem”.
– Do końca nie wiedziałem na co się piszę, tym bardziej, że miałem jechać z gościem, którego w ogóle nie znałem. Nawet porozumiewaliśmy się tylko po niemiecku. Jakby tego było mało, to jeszcze na pierwszym, takim zabawowym odcinku w Paryżu, kiedy prowadził właśnie on, tak jechał, że wybiło nas na dwa metry, spadliśmy i nasz samochód miał defekt. To spowodowało, że praktycznie cały rajd jechaliśmy z ciężarówkami, które i tak były od nas szybsze. Samochód zresztą ciągle się psuł. Ale ta nasza determinacja sprawiła, że jakoś dojechaliśmy do mety – mówi.
Koper też miał problemy natury językowej.
– Cały rajd był francuskojęzyczny, w związku z czym człowiek przez te kilka tygodni czuł się momentami jak, za przeproszeniem, jełop. Nie było nawet z kim pogadać, jedynie w Libii spotkaliśmy Polaków. Libia w ogóle była jednym z niewielu cywilizowanych krajów na trasie. Bo jak już wjechaliśmy głębiej, to już była typowa Afryka. Wioski wyglądały prawie jak na tych rysunkach, gdzie po środku stoi kocioł, w którym gotują białego, a wokoło szałasy. Nie żartuję, były sytuacje, kiedy człowiek był przerażony tym co widzi. Szczególnie, kiedy w takiej okolicy szwankował nam samochód. Człowiek wtedy marzył, żeby stanął tylko w miejscu, gdzie nikogo nie ma – wspomina.
Najbardziej dramatycznym momentem była jedna z nocy, kiedy jego Land Rover w potwornych tumanach kurzu musiał być holowany przez ciężarówkę. Jak mówi, wiele razy czuł się tak fatalnie, że nie chciał już nigdzie jechać. Ale co miał ze sobą zrobić stojąc po środku niczego? Odkopywał więc auto, naprawiał je, bo wiedział, że gdzieś jest bezpieczna baza rajdu, że w końcu ktoś da mu jeść.
– Musiałem sobie jakoś radzić. Jak to ktoś kiedyś o mnie powiedział, samochód jest moim środowiskiem naturalnym – opowiada.
– Problem kurzu opanowałem poprzez zrobienie sobie prowizorycznego filtra na twarz ze starych koszulek. Niemniej jednak przez rajd schudłem pięć kilo. Prysznic na mecie? Były wprawdzie beczkowozy, żeby kierowcy mogli się wykąpać, ale dla nas zwykle już nie wystarczyło, bo przyjeżdżaliśmy na szarym końcu.
Jego udział w rajdzie Dakar miał dwie strony. Było ekstremalnie ciężko, momentami nieludzko, ale z drugiej strony zobaczył kawał świata.
– Jeżeli chodzi o zwiedzanie, które bardzo lubię, to było naprawdę super. Zobaczenie Libii, Mali, Mauretanii czy Sahary z pozycji samochodu to fantastyczna historia i przygoda. Pewnie gdyby nie tamten rajd, nigdy bym tam nie był – mówi.
– Ale patrząc z punktu widzenia bezpieczeństwa i przyjemności z jechania samochodem, to przyjemności z tego nie miałem żadnej. Jedzie pan po prostu takim wielkim samochodem, w którym wszystko się kurzy, wszystko jest brudne i po tygodniu czy dwóch chce się już tym wszystkim rzygać. Na Dakarze człowiek momentami tylko marzył o tym, żeby wylądować – jak to kiedyś powiedziałem – na dworcu w Kielcach. Przy czym mówię o Kielcach z lat 80. Dworzec był wtedy obskurny, ale w porównaniu do Dakaru i tak piękny.
RAFAŁ BIEŃKOWSKI
Foto: www.archiwum.bajapoland.eu, archiwum prywatne