Nie ma co na próżno grzebać w kalendarzu – dziś naprawdę mieliśmy ligowe ostatki. Kibice pewnie tę przerwę przyjmują z ulgą, bo od cotygodniowych absurdów na boiskach ligowych można oszaleć, ale też pewnie wielu z nich już za tydzień między barszczem a karpiem pomyśli, że podeszłaby teraz w tle taka Łęczna ze Śląskiem. W każdym razie, zasiedliśmy dziś w fotelach, by pożegnać się z Ekstraklasą, a ta chyba dogadała się z matką naturą i przez prawie całą pierwszą połowę pokazywała nam, jak wyglądałoby nasze życie bez niej. Mocno niewyraźnie!
Boisko spowiła bowiem mgła i momentami widać było śmiesznie mało. To w sumie idealne wytłumaczenie dla piłkarzy – nie można im było gdzieś przez 30-35 minut zarzucać, że mecz stoi na niskim poziomie, bo widoczność mieli rzeczywiście ograniczoną. Niedokładny strzał? No, sorry, mgła! Złe podanie? Nic nie widzę! Tosik uderza na bramkę, ale przed futbolówką muszą uchylać się widzowie przy bocznej linii boiska? Okej, tutaj wytłumaczenia nie ma, poza nazwiskiem autora tego popisu.
Wydawało się, że z trudnymi warunkami lepiej radzi sobie Zagłębie, bo to ono miało inicjatywę w tym meczu. Niby za kolejnymi atakami Miedziowych nie stały konkrety, ale jeśli mielibyśmy postawić pieniądze, na to kto zaraz coś upoluje, byliby to zdecydowanie gospodarze. A tu psikus – trudno powiedzieć, że Piast wymyślił jakąś super skomplikowaną akcję, jednak Jankowski po przebitce zwyczajnie dostał dobrą piłkę przed polem karnym na uderzenie i ani myśląc na strzał się zdecydował. Pewnie i mgła zrobiła swoje, Polacek mógł zobaczyć piłkę dość późno i z interwencją nie zdążył. A paradoksalnie, Jankowskiego trochę nam szkoda – strzela raz od wielkiego dzwona, teraz mu się udało i trudno było to zobaczyć.
Mniej więcej po trzydziestu minutach mgła zaczęła ustępować i dobrze wykorzystał to Arkadiusz Woźniak, który zaczął swój koncert dopiero gdy widzowie mieli pełną jasność, kto jest przy piłce. Najpierw uderzył z wolnego i jaki to był strzał, o matko. Marzenie, naprawdę wielka klasa – co najlepsze, wyglądało jakby zrobił to od niechcenia, jakby nie sprawiało mu to żadnego problemu. Rusov nawet nie drgnął, nie miał żadnych szans. Jednak to nie koniec, w drugiej połowie po dobrym dośrodkowaniu uprzedził Moskwika i główką po raz kolejny pokonał Rusova.
Zagłębie miało więc swój wynik, ale Piast nie chciał odpuścić i przycisnął gospodarzy. Niestety, Latal zabrał ze sobą konia trojańskiego w postaci Badii, który marnował dzisiaj wszystko co się da. Mgła już dawno poszła w siną dal, a Hiszpan jakby nadal nie wiedział co się wokół niego dzieje i marnował co miał popisowo. Na przykład wtedy, gdy ładnie wypuścił go Jankowski, ale on zamiast pocelować to walnął prosto w Polacka. Mamy takie poczucie, że mecz mógłby trwać do lutego, a Badia i tak by nic nie trafił. Nawet gdyby go Zagłębie błagało.
A skoro tak, skoro Piast nie potrafił dać konkretów, wyjeżdża z Lubina bez punktów i zima nie może tam być zbyt spokojna. Co innego w Zagłebiu – dzięki temu zwycięstwu mają jakiś kontakt z czołówką i uciekli nieco od tego piekielnego dziewiątego miejsca.
Fot. 400mm.pl