Przez wiele lat był w piłkarskim podziemiu, traktowany z przymrużeniem oka, jako ten, który nie mówi na głos, gdy coś mu nie pasuje. Gdy inni wchodzili w dyskusje z trenerami, przychodzili na treningi na podwójnym gazie czy zbaczali z obranej drogi – on robił swoje. Ciężko pracował. I w końcu – kiedy przez długi czas miał rozegranych w Ekstraklasie dwanaście, potem trzynaście występów – dostał prawdziwą szansę. Już kawałek po trzydziestce rozegrał sezon życia, został najlepszym bramkarzem ligi, zdobył wicemistrzostwo i pokazał, że cierpliwość to połowa drogi do sukcesu. Jakub Szmatuła, golkiper Piasta Gliwice, w szczerym wywiadzie dla Weszło (przeprowadzonym jeszcze przed niedzielnym 1:5 z Legią).
Dobry bramkarz powinien być szalony?
Nie do końca zgadzam się z tą teorią, że bramkarz i lewy pomocnik powinni mieć nierówno pod sufitem. Moim zdaniem, dobry bramkarz może też być ułożony i spokojny. Ja wolę reagować z głową niż pod wpływem nerwów. Nie muszę i nie lubię wrzeszczeć co chwila na obrońców i wymachiwać rękami. Każdy ma prawo do błędu. Potem, kiedy ja się pomylę, będą jeszcze machać do mnie i dekoncentrować.
Jaka jest najbardziej szalona rzecz, jaką zrobiłeś?
Pamiętam, jak dziesięć lat temu z Górnikiem Polkowice wywalczyliśmy utrzymanie w dawnej drugiej lidze. Wygraliśmy na Śląsku, a w krótkiej drodze z Wrocławia wypiliśmy tyle, że byliśmy już nastrojeni, by ruszyć dalej. W autokarze zmieniliśmy tylko koszulki na drugą stronę i jeszcze w strojach meczowych poszliśmy na dyskotekę. Lejce puściły, chyba każdy z nas obudził się na dużym kacu. Ale raz, że mieliśmy wolne i trener dał błogosławieństwo, by się pobawić. I dwa – jako kawaler na takie wyjścia mogłem sobie pozwalać.
Przyszedłeś kiedyś na trening wczorajszy?
Zdarzały mi się gorsze dni, ale nigdy z powodu dnia poprzedniego.
W przeciwieństwie do tych, z którymi rywalizowałeś.
Chłopakom zdarzało się przyjść na trening w takim stanie, że nie mieli pełnej świadomości. Trener raz przymknął oko, ale za każdym kolejnym razem – był sygnał, że granica została przekroczona. Kiedy powtarzało się to częściej, szatnia też się na to nie godziła. Ale to było dobrych kilka lat temu, inne czasy.
Co wtedy sobie myślałeś?
Że ja pracuję na 100 procent, a jeden z drugim delikwentem przychodzą w takim stanie i potem grają. Początkowo zastanawiałem się, czemu nie gram ja, potem – przyszła konsternacja. W końcu zły pomyślałem: „Może też powinienem przyjść w takim stanie, by dostać szansę?”. Po czasie bardziej opłaciła się ta moja droga. Zostałem wicemistrzem Polski z Piastem, tamci dwaj – bez nazwisk – nawet nie wiem, gdzie dziś są. A jeden to był bardzo duży talent, Bozia dała mu wszystko, wystarczyło dołożyć chęci i pracę. Klub wyciągał do niego pomocną dłoń, ale nie skorzystał. Takie wybrał życie… Jasne, w niektórych sytuacjach mogłem się obrazić, rzucić to wszystko i uznać, że nie ma sensu, ale ciężko pracowałem. Śmiesznie to zabrzmi, ale zawsze wierzyłem, że kiedyś dostanę szansę. I ją dostałem. W wieku 33 lat rozegrałem sezon życia.
Był czas, kiedy faktycznie się obraziłeś?
Byłem zły, kiedy zgłosił się po mnie Lech Poznań, a nie dostałem zgody na transfer. Wtedy w Piaście nie grałem – w pierwszej lidze broniłem, ale po awansie zastąpił mnie Darek Trela, ściągnięto jeszcze Kubę Szumskiego. Poczułem się jak zapchajdziura, ale trenowałem dalej. I za to mnie cenili. Widzieli, że w razie co mają trzeciego bramkarza, który nie stroi fochów. Godziłem się z tą sytuacją, ale w środku się we mnie gotowało.
Przejrzałem listę tych, którzy bronili w Piaście, podczas gdy ty siedziałeś na ławce… Szumski, Trela, Cifuentes, Nalepa, Kwapisz, Kasprzik, Kozik. W pewnym momencie zacząłem się zastanawiać: kim do cholery jest Kozik?
No tak…
Które z tych nazwisk najbardziej cię boli?
Chyba czas, kiedy bronił Darek Trela. W pierwszej lidze rywalizowaliśmy o pierwszy skład, ale częściej grałem ja. Awansowaliśmy. Przed startem nowego sezonu wystąpiłem w Pucharze Polski, zachowałem czyste konto. Tydzień później – nie było mnie w osiemnastce. Do bramki wskoczył Trela, na ławkę pozyskany Szumski. Trener Brosz ma dobry warsztat, pomagał zawodnikom w każdej kwestii, ale nie potrafił mi wytłumaczyć tej sytuacji. Nie rozumiałem tego. Może wtedy powinienem się inaczej zachować, postawić się? Z drugiej strony, ktoś mógł powiedzieć: “Za dużo synek pyskuje, trzeba się go pozbyć”.
Co więc zrobiłeś?
Zacisnąłem zęby i chciałem pokazać, że nie jestem gorszy. Przetrzymałem ten czas.
A prosiłeś w ogóle o wytłumaczenie?
Lech, kiedy zdobył mistrzostwo Polski, potrzebował bramkarza – kontuzję miał Burić, zostali z samym Kotorowskim. Zadzwonił więc do mnie trener Dawidziuk, który znał mnie ze szkółki w Szamotułach. Od Brosza jednak usłyszałem: “Wolę cię na wszelki wypadek mieć. Coś się wydarzy, nie będziemy zabezpieczeni i zostanie to źle odbierane”. Już kiedyś było tak, że Piast – mając problem w bramce – spadł z Ekstraklasy, a ja byłem na wypożyczeniu w Górniku Zabrze. Niby miłe były głosy, że gdyby Szmatuła został, to wyszłoby inaczej, ale…
Powiedziałeś ostatnio: “Kiedy Darek Trela jechał na galę ekstraklasy po zajęciu 4. miejsca, czułem zazdrość”.
Był nominowany do trójki najlepszych bramkarzy. Gratulowałem mu, bo byliśmy kolegami, ale siedziałem przed telewizorem i pytałem siebie: “Dlaczego on, a nie ja?”. Chwilę wcześniej to ja grałem więcej, umiejętnościami ode mnie nie odbiegał.
Piotr Leciejewski mówi: “Jak mógłbym zaprzyjaźnić się z drugim bramkarzem? Come on, to hipokryzja”.
Zależy, kim jest ten drugi. Jeżeli jest to Pan Bramkarz i ma wysoko uniesioną głowę – nie, dziękuję. Ale z “Dobem” [Dobrivojem Rusovem – przyp. PT] często razem jeździmy na treningi, mieszkamy obok siebie, mamy córki w podobnym wieku, żony też się spotykają. Podobnie z Rafałem Leszczyńskim, który przychodził do nas będąc wcześniej na zgrupowaniu reprezentacji Polski, liczył na miejsce w składzie. W jakimś wywiadzie przyznał, że było mu ciężko, ale zawsze zachowywał się w porządku – schodził po meczu do szatni, gratulował występu. Jak ktoś mi kibicuje, to dlaczego ja miałbym nie kibicować jemu? To zdrowe podejście.
Między słupkami zawsze może znajdować się tylko jeden.
“Dobo” też przyszedł z zagranicy, za duże pieniądze, ale się nie obraża i czeka na swoją szansę.
Rusov kosztował 150 tysięcy euro, Leszczyński – przyszedł jako wyróżniający się pierwszoligowiec, z powołaniem do kadry. Co sobie myślałeś, kiedy Piast dokonywał takich transferów, a ty byłeś „jedynką”?
Zwracałem uwagę na ich dotychczasową pozycję i to, ile kosztowali, ale znałem też swoją wartość. Poza tym, jestem przyzwyczajony, że nigdy nie dostałem nic za darmo, że na miejsce w składzie zawsze musiałem zapracować.
Nie wiem, czy odpowiesz szczerze, ale czy uważasz, że możesz nie być ulubieńcem trenera Latala?
Pomidor.
Mam w głowie dwie sytuacje. Pierwsza: po jesieni zeszłego sezonu, kiedy piłkarze ekstraklasy wybrali cię najlepszym bramkarzem, w ostatnim zimowym sparingu broni Rusov. Łapie jednak kontuzje, ty wskakujesz do składu i nie ma podstaw do zmiany. I druga: Latal wraca do Piasta, zaczyna od wstawienia Rusova między słupki.
Nie wiem, co mam powiedzieć… Być może w tej drugiej sytuacji trener Latal chciał dać drużynie trochę świeżości – mieliśmy kiepski początek sezonu, odpadliśmy z Goeteborgiem, przyjęliśmy piątkę od Cracovii, w końcu zmienił się trener. Graliśmy z Górnikiem Łęczna, ja usiadłem na ławce, po jednej kolejce wróciłem. Może dobrze mi to zrobiło? Ja na wszelkie zarzuty wolę naprawdę odpowiadać na boisku.
Nie zawsze twoich odpowiedzi trenerzy chcieli wysłuchiwać.
Miałem w Zagłębiu Lubin trenera, byłego selekcjonera reprezentacji Polski, któremu po powrocie z udanego wypożyczenia do Polkowic ewidentnie nie pasowałem. Nie dostawałem u niego szansy, co chwila zwracał mi uwagę. Cokolwiek zrobiłem to było źle. Krzyczałem albo za głośno, albo za cicho, niepotrzebnie korygowałem obrońców…
Z tego Zagłębia wspomnienia w ogóle masz nieprzyjemne.
Niestety.
Zostałeś skazany prawomocnym wyrokiem za udział w korupcji. Młody w tamtych czasach po prostu musiał się dokładać?
Nawet nie grając, byłem członkiem zespołu. Starsi zawodnicy mieli posłuch, a młodzież musiała się podporządkować. Tyle. Najśmieszniejsze, że w meczach, których dotyczyła sprawa, nie grałem, a czasem nie znajdowałem w kadrze.
Młody zawodnik miał ciężko. Kamil Kosowski opowiadał mi kiedyś, jak w środku nocy na zimowym obozie wysyłali go w górach po wódkę – pół godziny w jedną stronę.
Ja miałem to szczęście, że w takich sytuacjach zawsze się trafiał ktoś młodszy. No i w trasę, do sklepu leciał “synek”. Największy miał problem, by potem okrężną drogą ominąć pokój trenera, ale za każdym razem – skutecznie, do celu.
Ot, uroki zimowych obozów.
To znak charakterystyczny dla tamtych czasów. Dziś się od tego odchodzi – spotkania, nawet przy niewielkiej ilości alkoholu, odbywają się za zgodą trenera. Wtedy wszyscy się kryli, z obawą, no i intensywniej.
Młodego do takiego spotkania dopuszczano?
Tak. Siedział z boku, przestraszony, nie udzielał się zbytnio i czekał, co się wydarzy. Być może zapasy się skończą i trzeba będzie zaliczyć kolejny kurs.
Dziś ten młody zawodnik nie jest przestraszony. Do szatni wchodzi pewny siebie, z wystylizowaną fryzurą…
… i podjeżdża fajnym samochodem. A ja w jego wieku jeździłem autobusem, co najwyżej pożyczyłem auto od taty. Najlepsze podróże, jako 21-latek, przeżyłem jednak do Suwałk – jechałem z Poznania cały dzień.
Cały dzień?
Ruszałem rano na pociąg, zaliczałem przesiadkę w Warszawie, a stamtąd już tylko pospiesznym do Suwałk. Pamiętam do dziś – o 15:09 wsiadałem w stolicy, parę minut po 21 wysiadałem na miejscu. W Wigrach była ówczesna trzecia liga, trenerem Jan Złomańczuk, o skład rywalizowałem z Edkiem Ambrosiewiczem, legendą Szombierek.
Ile zarabiałeś?
Bodaj tysiąc złotych.
Mieszkanie?
W budynku klubowym. Na dole było biuro, na górze – trzy pokoiki, jeden dzieliliśmy z kolegą. Nie mieliśmy lodówki, ale mróz był taki, że i tak wszystko trzymaliśmy na parapecie. Rano otwieraliśmy okno i sięgaliśmy po jedzenie.
A pierwszy samochód?
Miałem 22 lata, jak przeszedłem z Lecha do Zagłębia. Po jakimś czasie kupiłem zieloną “polówkę” od brata Błażeja Telichowskiego, który prowadził komis samochodowy. Ale i tak nie było mnie stać, bo tata pożyczył mi na auto i co miesiąc go spłacałem. Myślę, że w tamtym wieku sporo doświadczyłem.
To akurat dobrze.
Dlatego widzę różnicę między sobą a dzisiejszą młodzieżą. Kiedy chłopak jest roszczeniowy, a naprawdę sporo potrafi – można to znieść. Często jednak myśli, że świat już należy do niego, a przed nim jeszcze mnóstwo pracy. I, niestety, z takiego gościa za chwilę może nic nie być. Kiedy na wszystko musisz zapracować i stopniowo zyskujesz – sukces smakuje lepiej.
Co najmocniej cię zahartowało?
Przede wszystkim przetrwałem trenera Matuszka, za Brosza. Mocno dawał w kość, dużo krzyczał, często wlepiał kary. Do dziś się śmieję, że jeśli ktoś po treningach z Matuszkiem nie zakończył kariery – już nic go nie złamie psychicznie.
Jakie to były kary?
Bieganie okrążeń. Kiedy coś szło nie po myśli trenera – kazał biegać. Zabawne były sytuacje, kiedy potrzebował w niedługim czasie sprawdzić bramkarza, a ten niespecjalnie sobie radził. Dostawał więc piłki z coraz mniejszej odległości, miał jeszcze trudniej. No, nerwowy człowiek, ale pozytywny… no i wymagający trener.
Zapyskowałeś kiedykolwiek trenerowi?
Tylko w myślach. Widziałem po przykładach kolegów, że więcej można tym stracić niż zyskać.
Dziś przyznajesz, że w przeszłości byłeś zbyt grzeczny. Teraz chcesz być tym niegrzecznym?
Chcę być tym normalnym, który wszedł na pewien poziom i się na nim utrzymał. Łatwo się dostać na górę, ale ciężko na niej pozostać. Tym bardziej, że u nas często wytyka się niepowodzenia.
Tobie będzie łatwiej utrzymać się na tym poziomie? Po pierwsze, bo – jak sam kiedyś powiedziałeś – masz świadomość, jak mocno byłeś zamknięty w szafie i wiesz, co znaczy być na dni. Po drugie, jesteś człowiekiem cierpliwym.
Wiem, że dużo przeszedłem i zniosłem. Wiem też, że niepowodzenia mnie nie złamały. Miałem trudną sytuację, kiedy w ogóle nie grałem, ale na treningach zawsze robiłem swoje. Ktoś mógł przecież powiedzieć: “Nie przykładasz się, nie masz motywacji, czas się rozstać”. Ale tego nigdy nie usłyszałem.
Dziś – widząc, w jakiej jesteś od trzech rund formie – trudno uwierzyć, że jeszcze w wieku 33 lat miałeś trzynaście występów w ekstraklasie.
I ta trzynastka długo się za mną ciągnęła. Kiedyś zastanawiałem się, czy nie lepiej byłoby mieć jeden występ mniej i uniknąć tego pecha. Ale w zeszłym sezonie rozegrałem 37 spotkań, w tym – ominęło mnie tylko jedno. To dobry wynik, choć wiadomo, że nikt nie jest niezniszczalny. Trzeba też wiedzieć, jak się prowadzić, a ja z tym nie miałem problemów.
Nie było momentu, w którym to zeszło na drugi plan? Że skoro nie grasz, to nie ma co przykładać zbyt dużej wagi do stylu życia?
Nieco inaczej to wyglądało, jak byłem kawalerem. Zdarzało mi się zahaczyć o McDonald’s czy wyskoczyć na dyskotekę. Tym bardziej, że wtedy w Lechu był jeszcze Łukasz Madej. To imprezowanie szybko zostało jednak ukrócone: klub dał nam do zrozumienia, że nie wygląda to dobrze, kiedy jesteśmy widywani przez kibiców na mieście. Wzięliśmy więc na wstrzymanie. Nie trwało to jednak zbyt długo.
Zdarza ci się stracić nad sobą kontrolę?
Potrafię krzyknąć na kolegów, uderzyć pięścią w stół. Niedawno w jednym z meczów, który nie szedł po naszej myśli, mieliśmy słabą połówkę i uniosłem się w szatni. Przedstawiamy sobie przed meczem jakieś założenia, a potem ich nie realizujemy. Planujemy coś, motywujemy się, a wygląda to zupełnie inaczej. Taka sytuacja potrafi wyprowadzić mnie z równowagi, staram się dać chłopakom impuls. Wiem jednak, że ja też mogę mieć czasem słabszy dzień.
Jesteś w tym krzyku wiarygodny? Znam historie trenerów, którzy słysząc że są zbyt łagodni – reagowali na pokaz, rzucali czymś w szatni, a zespół mógł się tylko uśmiechnąć.
Myślę, że tak. Inaczej wygląda to w tygodniu, inaczej – w meczu, kiedy przychodzi chwila prawdy. Nie będę teraz opowiadał bajek, że krzyk to mój żywioł. Jestem za tym, żeby nie podnosić sobie na siłę ciśnienia i wprowadzać nerwowości wśród kolegów. Są mecze, kiedy nie idzie i nic nie można poradzić, a krzykiem się tylko szkodzi.
Widać, że nie ulegasz emocjom, że masz mocną psychikę.
Kiedyś wszystkim się przejmowałem, brałem do siebie każde niepowodzenia. W pewnym momencie zacząłem współpracę z psychologiem – potrzebowałem złapać większy dystans. I pomogło. Dziś już nie rozpamiętuję nieudanych interwencji.
Mimo takiego wieku, grając pierwsze mecze na Legii czy Lechu – czułeś stres?
Przed każdym meczem jest stres. Ale po wyjściu na boisko, pierwszej dobrej interwencji, wszystko przechodzi. Moim zdaniem, nie można tak tego wszystkiego przeżywać. Jeden z reprezentantów Polski, Lewandowski albo Krychowiak, powiedział, że spotkanie trzeba rozgrywać przede wszystkim na boisku. “Jeżeli myślisz o meczu przez kilka dni i tak bardzo chcesz – potem tak bardzo nie wychodzi”. I ja się z tym zgadzam. Jak wejdziesz w spotkanie, to w ten sposób grasz.
Masz taki mecz, który był dla ciebie przełomowy?
Przede wszystkim ten w Poznaniu z Lechem, gdzie wszyscy powtarzali, że nie mamy szans. Zaliczyłem ze dwie świetne interwencje, które do dziś mam przed oczami, i one mnie zbudowały. Zyskałem świadomość, że koledzy wiedzą, że stoi za nimi gość, na którego mogą liczyć. Że kiedy jest chwila słabości i kiedy drużynie nie idzie – ja też mogę uratować wynik.
A sukces sportowy zbiegł się z sukcesem prywatnym.
Mocnego kopa dało mi przyjście na świat mojej córki. Może to zbieg okoliczności, ale z narodzinami Amelii coś we mnie wstąpiło i przyszła forma. Mimo że dziecko dawało popalić, to miałem dodatkową siłę. Odżyłem.
Spoglądając w tabelę, pamiętasz, że jesteście wicemistrzem kraju?
Pamiętam. Wiem, jaką zajmujemy pozycję, jak niewielką stratę mamy do ósmego miejsca. Nikt tu nie mówi o mistrzostwie czy obronie pozycji z poprzedniego sezonu – chcemy wejść do grupy mistrzowskiej. Ale rok temu przez długi czas też siedzieliśmy cicho. W końcu sami uwierzyliśmy, że możemy zrobić coś fantastycznego. Niby dostaliśmy cztery gole na Legii, ale sprawa tytułu była otwarta do ostatniej kolejki. Wciąż jednak pamiętamy, że nie jesteśmy wielkim klubem, że pewne rzeczy dopiero w Gliwicach powstają.
W wieku 35 lat powstała u ciebie gablotka z nagrodami?
Jeszcze nie. Na głównej półce stoi jednak nagroda dla najlepszego bramkarza ligi, dwukrotnie doszły też prestiżowe Złote Buty z katowickiego Sportu. No i obok wisi medal.
Pamiętasz, kiedy wcześniej dostałeś nagrodę?
Idąc na wypożyczenie do czwartoligowej Sparty Oborniki, dostałem puchar dla najlepszego bramkarza. Trafiła mi się też nagroda za jakiś turniej w Suwałkach. Ale wtedy byłem dzieciakiem, nagrody zostały u rodziców.
Zostać docenionym po tylu latach pracy to musi być fajne uczucie.
Szybko zleciało. Faktycznie, buduje to, że doceniają pracę nie tylko dziennikarze, ale i inni zawodnicy.
Parę lat temu jakbym zapytał cię o cele to odpowiedziałbyś, że chcesz grać. Dziś grasz, jesteś w formie, masz na koncie wicemistrzostwo. Co dalej?
Chcę, żeby dopisywało mi zdrowie i omijały mnie kontuzje. Jeżeli utrzymam swoją determinację na takim poziomie – gorzej nie będzie. Ktoś nazwie mnie szaleńcem, ale mnie w wieku 35 lat wciąż się chce. Myślę, że mogę bronić jeszcze lepiej.
A jak będzie zdrowie to…
Marzę o mistrzostwie Polski. Z Piastem.
Zdążysz?
Chciałbym być jak Buffon, bronić do czterdziestki. Nazywają mnie w szatni żartobliwie “Dziadzio”, ale sześciopaka na brzuchu zazdrości niejeden. Wiedzą, że ja łatwo nie odpuszczę.
Rozmawiał PIOTR TOMASIK
Fot. FotoPyk