Złota piłka w wieku 21 lat, w CV zespoły pokroju Liverpoolu i Realu Madryt, czyli w skrócie – żyć nie umierać. Każdemu młodemu piłkarzowi marzy się taka historia, a dla Michaela Owena była to codzienność. Walić, że w ekipie „Los Galacticos“ był tylko tłem dla Zidane’a czy innych, fantastycznych grajków, ważne, że gdy za kilkanaście lat usiądzie w bujanym fotelu, gdzie otoczy się wnukami, to będzie miał co opowiadać.
„Mo“ urodził się w rodzinie evertońskiej, gdyż jego ojciec był ex-piłkarzem „The Toffees“, a prywatnie wielkim fanem tego klubu. Dlatego Michael wylądował w szkółce Evertonu. Mimo, że był młodszy od reszty zespołu, to i tak brylował i kwestią czasu było, kiedy zaczną się nim interesować większe marki z dorosłymi drużynami w Premier League.
Przełom nastąpił po ukończeniu dwunastego roku życia, gdy Owen – zasypany wieloma dobrymi ofertami – wybrał tę przedstawioną przez… Liverpool, czyli przez odwiecznego rywala Evertonu. Pewnie w domu Owenów było trochę sprzeczek na tle tej decyzji, ale to do młodego – nie do ojca – należał ostateczny wybór. Rodzina musiała go uszanować.
W 1998 roku zdarzyło się coś, co zadecydowało o opinii młodego napadziora. Najpierw powołanie i w efekcie debiut w kadrze, którego nie udało się okrasić bramką. Ale już w maju, kiedy to reprezentacja Anglii grała sparing z Marokiem przed Mistrzostwami Świata we Francji, ukłuł po raz pierwszy. A potem, już na wielkim turnieju, ustrzelił Rumunię. Od tamtej pory wszyscy wiedzieli, że to jest właśnie ten „Golden-boy“.
Trzy lata później stało się coś, co nawet największym filozofom by się nie przyśniło. Michael Owen zdobył Złotą Piłkę. ZŁOTĄ PIŁKĘ. Miał wtedy 21 lat, a jego plecy oglądali Zinedine Zidane, Oliver Kahn i wielu, wielu innych. Natomiast Anglicy po 23 latach zobaczyli swojego rodaka na najwyższym szczeblu w tym plebiscycie.
Cieniem na karierze Owena rzuca się nieudana przygoda z „Los Blancos“ i kolejne transfery “na odbudowanie” do Newcastle, Manchester United, Stoke. Po nich zakończył karierę. Nie da się ukryć, że talent miał, papiery na granie również, ale los chciał, by nieustannie trapiły go urazy mniejsze czy większe. I to właśnie kontuzje, które co chwilę wybijały Anglika z rytmu, można dziś uznać za jego największe przekleństwo.