Lazio, choć przed tygodniem przegrało prestiżowe derby z rywalem zza między, do Genui przyjeżdżało w roli nieznacznego faworyta. Wysoka lokata w tabeli, wcześniej seria dziewięciu meczów z rzędu bez porażki – jeśli Karol Linetty mający dotychczas niezły sezon miał dzisiaj przejść poważny egzamin, to niestety, ale wyszedł na ucznia, któremu wiedzy starczyło tylko na niecałą połowę zagadnień. Usprawiedliwieniem dla Polaka może być jednak fakt, że test oblała cała klasa, która w obliczu pytań profesora była przede wszystkim bezradna.
Rzymianie praktycznie od początku narzucili swój styl gry – byli niezwykle zorganizowani w tyłach, mądrze przesuwali się formacjami i w pełni opanowali środek pola. Milinković-Savić (tak, brat Vanji z Lechii), Biglia i Parolo – to właśnie ta trójka kompletnie zdominowała swoich rywali. Skutecznie prowadzili akcje, dyktowali tempo gry i uruchamiali napastników. Prawdę powiedziawszy, to gospodarze mieli problem z realizacją nawet najprostszych zadań. Piłka w pole karne Lazio trafiała niezwykle sporadycznie, a i nawet wtedy, gdy już udało się to zrobić, to zazwyczaj bez efektu. Raz z dystansu spróbował Linetty, raz też Fernandes, ale Marchettiemu strzały te sprawiły tyle problemu, co przygotowanie porannej jajecznicy.
Po zmianie stron obraz gry nieco się zmienił, bo atakować próbowali głównie gospodarze, ale złamanie zdyscyplinowanej obrony Lazio wciąż stanowiło problem. Trafiło się kilka efektownych klepek, prób dośrodkowań czy wjazdu w szesnastkę środkiem pola, lecz wynik wciąż się nie zmieniał. Sampdoria biła głową w mur, a rzymianie cierpliwie wyczekiwali końcowego gwizdka. I choć przed końcem celną bombą popisał się Schick, to goście w końcu wyczekali zgarniając komplet oczek i powracając na czwarte miejsce w lidze.
No i wreszcie skupmy się na samym Linettym. Trudno było w pierwszej połowie szukać jakichkolwiek pozytywów jego gry. Tak jak już wspominaliśmy, raz spróbował z daleka, ale nie dość, że strzał był anemiczny, to jeszcze poobijał nogi obrońców. Poza tym wtopił się ze swoją dyspozycją w środowisko – był wycofany, niewyraźny, nie walczył o to, by ciężar gry złapać na swoje barki w pojedynkę kreując zagrożenie. Błysnął parę razy po zmianie stron, kiedy stał się o wiele bardziej aktywnym pomocnikiem – raz ruszył w stronę pola karnego, minął rywala i dał się sfaulować tuż przed szesnastką. Jak się zresztą okazało, bez efektu, bo strzał Quagliarelli. Ostatecznie Polak swój występ zakończył kwadrans przed końcem meczu i jednozncznie ocenić go będzie nam niezwykle ciężko. Ktoś niby ewidentnie podmienił chłopaka w przerwie, ale na liczby się to nie przełożyło, a i dobre pół godziny w perspektywie całego meczu to zdecydowanie za mało, by adresować pochwały.