Zakopane. Ustroń. Wisła. Bukowina Tatrzańska. Pewnie na mapie Polski znajdziecie jeszcze setkę, jak nie dwie lepszych miejsc na spędzenie zimowego urlopu niż Chorzów. Ale gdyby jednak Zbigniewowi Dobryninowi wpadło do głowy, by swój zabukować między Katowicami a Siemianowicami Śląskimi, z dobrego serca odradzamy. Oczywiście o ile chce go spędzić w spokoju.
W meczach takich jak ten, zupełnych przeciwieństwach spotkań tysiąca i jednego strzału, o trzech punktach często decydują osławione dzięki Tomaszowi Hajcie detale. Jeden przebłysk geniuszu. Jeden błąd obrońcy. Jedno gapiostwo bramkarza. Albo tak jak dziś – co najmniej jeden niepodyktowany karny dla zespołu, który granie w grudniu zaczyna z pustymi rękami.
Tak się właśnie złożyło, że ten bardziej ewidentny – jak to lubią mówić piłkarze – ustawił mecz. Surma pada w polu karnym Arki, gwizdek milczy, parę minut później analogiczna sytuacja z rozgrywającym prawdopodobnie najgorszy mecz w ekstraklasie Arakiem (w 3. minucie zaspał z kryciem Marcjanika przy rzucie rożnym) i Marcusem da Silvą i… karny. Zamieniony przez poszkodowanego na gola na 2:0, podczas gdy chorzowianie powinni mieć najlepszą z możliwych okazji na 1:1 dosłownie kilkaset sekund wstecz.
I to wcale nie był jedyny karny, którego Ruch mógł się domagać, bo przy stanie 1:2 Patryk Lipski wykonywał rzut wolny, kierowany w strefę, w której niepatrzący w ogóle w kierunku futbolówki Łukasiewicz powalił Helika. Nie był to już może taki ewident, jak faul na Surmie, realizatorzy meczu nie rozpieścili nas też zbyt szczegółowymi powtórkami tegoż zajścia, ale ręki, palca, a nawet paznokcia za to, że tam wszystko było w porządku, byśmy sobie uciąć nie dali. A żeby dolać jeszcze nieco oliwy do ognia, kolejny obrazek – 91. minuta, ten sam Helik przyjmuje łokieć od Sobieraja. I cisza. Jedyny gwizdek, a w zasadzie mocny, pełnowartościowy gwizd, jaki było słychać, to ten z trybun.
Jasne, nikt nie bronił Ruchowi zaatakować bardziej zdecydowanie, nikt też nie zabraniał piłkarzom Waldemara Fornalika strzelać celnie nieco częściej niż zero razy w całym meczu. No bo umówmy się – gol Lipskiego to było po prostu kierowane w światło bramki dośrodkowanie, a strzał Adama Pazio zaliczony do statystyk jako ten drugi… cóż. Ujmijmy to tak, oranżadę za trzydzieści groszy w osiedlowym też można było za dzieciaka nazwać świeżo wyciskanym sokiem z owoców i też każdy wyczułby w tym kit.
Niesprawiedliwością byłoby jednak również stwierdzenie, że Ruch przegrałby też, gdyby w 12. minucie miał 1:1 po karnym zamiast dziesięć minut później musieć próbować się przebić przez dwa żółte mury, bo takie ustawienie zaordynował swoim piłkarzom po golu Marcusa da Silvy Grzegorz Niciński. Od tamtej pory, aż do 93. minuty, gdy Adrian Błąd przykevinodebrujnił i nie trafił do pustaka na 3:1, gdynianie praktycznie nie próbowali grać w piłkę. Wymowne, że po drugim trafieniu oddali już tylko jeden celny strzał.
Wystarczyło, bo Ruch koniec końców nie oddał takowych wcale. Miał minimalnie niecelną próbę a’la Grosicki Ćwielonga, miał kiks Niezgody, gdy jego krycie w szesnastce odpuścił Sambea, ale to wszystko to był raczej marny zefirek niż huragan, który miałby zmieść Arkę z powierzchni ziemi.
Trzy punkty jadą więc do Gdyni, pierwszy raz od niepamiętnych czasów. I choć pewnie gdy będą się ważyć losy sezonu, nikt nie będzie o tym pamiętać i dziś mimo wszystko konkretniejszej Arce należą się gratulacje, to trochę szkoda, że upragnione zwycięstwo musi być naznaczone sędziowskim babolem.
fot. FotoPyK