Symbol zagranicznego wyjazdu do topowej ligi, który okazał się kompletną wtopą. Jana Muchę wspomnimy dziś dlatego, że dokładnie siedem lat temu rozegrał swój ostatni mecz na polskich boiskach. Z samej naszej ligi zapamiętamy go jako gościa o nadzwyczajnych umiejętnościach.
Nawet nie chcemy wiedzieć, jaki to jest dylemat, gdy zgłasza się po ciebie klub Premier League mający już bramkarza ze światowej czołówki w swoich szeregach. Zostać w Legii? Byłoby to głupotą, do końca życia prześladowałaby ta niewykorzystana szansa. Odejść? No… prędzej, ale też nie bardzo. Skoro idziesz do klubu, w którym jest Tim Howard, pozostaje ci czekanie na to, że ten się rozsypie.
Rozsypywać się jednak nie chciał…
Efekt – mizerny bilans. Ława, ława, ława, ława… Przez te dwa i pół roku Mucha pojawił się na boiskach Premier League tylko na 180 minut. Nie bronił nawet w pucharze Anglii (tylko jeden mecz), swoje szanse dostawał jedynie w mniej prestiżowym pucharze ligi. Daremny epizod, a najgorsze, że jego los – na to wygląda – podzieli inny Słowak, Dusan Kuciak, u którego z graniem też nie jest za różowo.
Co się działo z Muchą po Evertonie? Poszedł kilka poziomów niżej, do ligi rosyjskiej, a konkretnie do Krylji Sowietow Samara, ale – o zgrozo – tam też miał solidne problemy z graniem. W pierwszym sezonie grał jeszcze pół na pół, później – w ogóle. Odkuł się na wypożyczeniu w Arsenalu Tuła (wciąż te same rozgrywki), ale ligi nie podbił. Z nieco podkulonym ogonem wrócił do Slovianu Bratysława i robi tam za profesora.
W sumie szkoda, że nie trafił jeszcze ani razu do Polski. Nie jest jeszcze na to za późno, więc… kto wie?