Chrobry zaczął jak często i skończył…także – jak często. Dobra gra i spora przewaga w pierwszej połowie, ale spotkanie zakończone z brakiem nowych punktów na koncie. Piłkarze Ireneusza Mamrota mają tyle pecha, że zapewne gdyby mieli w szatni drzwi przesuwne, zatrzasnęliby je. Pierwszą groźną akcję, czyli kontrę Chrobrego rozpoczął Mateusz Machaj podając do swojego brata Bartosza. Ten świetnie dośrodkował na głowę Wojciechowskiego, napastnik uderzył z kozłem tuż obok prawego słupka i piłka leciała do bramki, a nagle na ekranie telewizora coś na mignęło. Właściwie – ktoś.
Był to bramkarz GKS-u Mateusz Abramowicz, o którym szerzej za chwilę. Potem Bartłomiej Kalinkowski prawie zrobił to, co Kucharczyk w meczu Legii z Midtjilland. Dośrodkowanie rywali chciał wybić, a przedłużył lot piłki i ta prawie że wpadła do bramki. Ostatnie chwile pierwszej części gry, strzał na bramkę Abramowicza, ten rzuca się w lewo, a piłka odbija się od obrońcy i leci w prawo. Właściwie, to nie wiemy jak, ale obronił. Co lepsze – ledwo wstał i musiał zmierzyć się z dobijającym piłkę głową Wojciechowskim. Też obronił. Człowiek-ośmiornica w pierwszej lidze!
I po pierwszej połowie mieliśmy jasność – pech głogowian nazywa się Abramowicz.
Na początku drugiej Wojciechowski dostał kolejną szansę. Do trzech razy sztuka? Znalazł się w polu karnym i powinien wyłożyć piłkę Bartkowi Machajowi na pustą, ale nie spojrzał, że obok ma kolegę i uderzył sam – znów bezskutecznie.
Chwilę później zamknąć usta coraz bardziej sfrustrowanym piłkarzom Mamrota mogli wiceliderzy, ale strzał z kategorii “ile fabryka dała” w polu karnym zablokował Sebastian Bonecki. Mieliśmy przekonanie, że prędzej czy też później, ale Chrobry trafi. Ale szybko przypomniano nam, że niezbadane są wyroki bramkarzy. Karol Szymański przez cały mecz stał prawie że bezrobotny, aż wyszedł do dośrodkowania i nie złapał piłki. Ot tak, bo mógł. Odwrócił się i po strzale, a raczej dziubnięciu przez jednego z katowiczan ułożył ręce w koszyczek, żeby spokojnie złapać piłkę. Jakby to było coś normalnego i równie standardowego, co umycie rano zębów. Jednak dobrze wiecie, że nie u wszystkich jest to oczywiste. Tak samo ze złapaniem futbolówki przez Szymańskiego. Jeszcze wypełniony paniką obrońca próbował naprawić błąd swojego bramkarza ręcznika, ale nabił Garbacika i piłka wpadła do bramki. W pierwszej rundzie mecz z GKS-em Katowice absolutnie zawalił Chrobremu bramkarz Janicki, teraz Szymański. Jako że w Głogowie mają problem z młodzieżowcami, ponieważ Szubertowski lub Kona grają, bo muszą, to mogliby poszukać sobie młodego bramkarza. W końcu każdy junior broniłby lepiej od golkiperów Chrobrego.
GKS prowadził, ale nie grał lepiej, tworzył zdecydowanie mniej klarownych sytuacji od przyjezdnych. Był tak nijaki, że w życiu byśmy nie powiedzieli, że oglądamy wicelidera pierwszej ligi. Gdybyśmy powiedzieli, że położyli się przed rywalami, to byśmy przesadzili, ale… możemy tak napisać w kontekście wyrównującej bramki. Po strzale zawodnika Chrobrego piłka odbijała się od kolejnych piłkarzy GKS-u, a ci padali jak kręgle. Trzech leżało na ziemi, do piłki dobiegł Ilków-Gołąb i – skoro po ziemi nie mógł, bo leżało na nim trio z Katowic – uderzył pod samą poprzeczkę trafiając idealnie w okienko. Ale co z tego? Przecież to oczywiste, że GKS może grać gorzej, może nie mieć sytuacji, a i tak wygrywa mecze jedną bramką. Dlatego ją strzelił. Z karnego po ręce Michalskiego trafił Foszmańczyk i stało się, wygrali mecz.
Dla obydwu ekip runda jesienna się skończyła, jedni są obecnie w tabeli wiceliderem, a drudzy 12. zespołem. Nie jesteśmy w stanie pojąć, dlaczego, bo Chrobry potrafi pokazać fajny futbol, a GKS ciuła punkty wygrywając zazwyczaj jednym golem. W 19 meczach drużyna z bardzo mocną ofensywą na papierze (Goncerz, Lebedyński, Sobków) strzeliła tylko 23 gole. Ledwie cztery trafienia więcej od rozegranych meczów to po prostu minimalizm. Jednak przyniósł on drugie miejsce aż do marca.
fot. 400mm.pl