Reklama

Raz się wygrywa, raz się wygrywa. W Brazylii rodzi się coś wielkiego?

Piotr Tomasik

Autor:Piotr Tomasik

16 listopada 2016, 15:04 • 5 min czytania 0 komentarzy

Gdybyśmy kilka lat temu w trakcie zabawy w skojarzenia dostali hasło „reprezentacja Brazylii”, raczej prędzej niż później powiązalibyśmy je z „radością”. No i – co oczywiste – z „wynikami”, wszak to Canarinhos wciąż przewodzą mundialowej klasyfikacji wszech czasów. Jednak w trakcie ostatnich kilku lat skojarzenia te byłyby mniej więcej tak trafne jak spot wyborczy Józefa Wojciechowskiego. Reprezentacja Brazylii pikowała, aż w końcu pewnego wieczoru w Belo Horizonte ojcowie zasłaniali oczy swoim synom, gdyż duma narodu była okrutnie maltretowana przez Niemców. Odzyskanie zaufania tych kibiców to długa, pełna przeszkód droga. Ale kilka kroków w tym kierunku już zostało postawionych. 

Raz się wygrywa, raz się wygrywa. W Brazylii rodzi się coś wielkiego?

Jest w świecie futbolu kilka bardziej prestiżowych wydarzeń niż finał turnieju piłkarskiego na Igrzyskach Olimpijskich. Jednak dla Brazylijczyków mecz rozegrany w końcówce tegorocznych był z kilku względów bardzo szczególny.

Po pierwsze, areną zmagań była Maracana, stadion, na którym Canarinhos mieli powalczyć o złoto dwa lata wcześniej.

Po drugie, rywalem byli Niemcy. Co prawda tylko Matthias Ginter był członkiem ekipy na obu tych turniejach, ale ten mecz i tak był namiastką rewanżu za Mineirazo.

Po trzecie, złoto olimpijskie zawsze było nieosiągalne dla Canarinhos, brakowało go w kolekcji.

Reklama

Po czwarte, stawka była większa niż tylko złoty medal, który za chwilę wyląduje nad kominkiem lub w szufladach. Jakkolwiek górnolotnie to zabrzmi, chodziło o to, by dać rodakom nadzieję na lepsze jutro. Tym bardziej, że nie udało się tego zrobić podczas dwóch turniejów rozegranych pomiędzy klęską na mundialu i tym finałem – Copa America 2015 i 2016 to były kolejne kompromitacje.

Turniej zaczął się dla Canarinhos niemrawo, od dwóch bezbrakowych remisów. Ale tym razem się udało. Ostatniego karnego na gola zamienił Neymar, który nie mógł ze względu na kontuzję wystąpić w najważniejszych meczach mundialu. Symboliczny moment:

Punkt zwrotny? Niekoniecznie. W dłuższej perspektywie może się bowiem okazać, że było nim wydarzenie, do którego doszło nieco ponad dwa miesiące wcześniej. Dzień po odpadnięciu z Copa America Centenario władze brazylijskiej federacji pogoniły skompromitowanego Dungę. Propozycję poprowadzenia kadry otrzymał i przyjął Adenor Leonardo Bacchi, bardziej znany jako Tite, pracujący wcześniej w kilku brazylijskich zespołach – największe sukcesy odnosił z Corinthians, cztery lata temu wygrał z tym klubem Copa Libertadores i Klubowe Mistrzostwo Świata.

W przeciwieństwie do Dungi nie miał ambicji, by samodzielnie poprowadzić reprezentację olimpijską. To zadanie powierzone zostało trenerowi kadry U-20. Rogerio Micale wywalczył złoto, a Tite udało się na wstępie zdobyć większą sympatię kibiców i opinii publicznej. Potwierdził, że jest rozsądnym gościem. A że nieufność była spora, można powiedzieć, że sprawa została rozegrana koncertowo.

Swoją walkę rozpoczął niecałe dwa tygodnie później. Ekwador, Estadio Olimpico Atahualpa, kolejne mecze eliminacji do mistrzostw świata w Rosji. Nowe rozdanie? Nie do końca – w kadrze na to spotkanie nie zmieścił się tylko jeden piłkarz spośród tych, którzy wyszli w pierwszym składzie na ostatni mecz Dungi, przegrany 0-1 z Peru. Wszyscy dostali za to czyste karty. Na dzień dobry – wyjazdowe zwycięstwo 3-0 po dwóch golach Gabriela Jesusa i jednym Neymara. Sam wynik wygląda przekonująco, ale nie można zapominać o tym, że Canarinhos strzelenie rozpoczęli dopiero w 72. minucie.

Reklama

gabrieljesusneymar-cropped_qigtweo5duuo17kxehqmvibfv

Okazało się jednak, że to zapowiedź świetnej serii. Lecąc weszlackim klasykiem, powinniśmy dziś napisać: „w Brazylii rodzi się coś wielkiego”, ale za szybko na takie słowa, to dopiero początek drogi. Co nie zmienia faktu, że jak na razie kadra Tite wygląda imponująco…

3-0 z Ekwadorem,
2-1 z Kolumbią,
5-0 z Boliwią,
2-0 z Wenezuelą,
3-0 z Argentyną,
2-0 z Peru.

6 spotkań, 6 zwycięstw, 17 goli strzelonych bramek i tylko jedna stracona. Mokry sen kibiców, staje się rzeczywistością.

Progres zauważalny jest gołym okiem, na razie możemy mówić w zasadzie o samych sukcesach. Taka seria w Brazylii nie może być uznawana za wielkie wydarzenie, wszak nie tak dawno (od września 2014 do czerwca 2015) reprezentacja pod wodzą Dungi wygrała jedenaście spotkań z rzędu, ale pochwały pod adresem Tite i tak spływają regularnie.

Na przykład za to, że ułożył sobie współpracę z Neymarem (4 bramki i 5 asyst w eliminacjach), choć kiedyś, jako trener Corinthians, ostro krytykował największą gwiazdę brazylijskiej piłki, zarzucając jej m.in. symulanctwo i dawanie złego przykładu młodzieży. Albo za to, w jaki sposób poukładał blok obronny, bywający przecież bolączką poprzednich selekcjoner. Alisson przegrywa rywalizację ze Szczęsnym w Romie, ale w kadrze nie zawodzi, dalej: Dani Alves, Miranda, Marquinhos, Marcelo albo Filipe Luis, no i jeden stricte defensywny pomocnik – Casemiro albo Fernandinho. Wszystko gra i buczy, nawet mysz miałaby problem, by się prześlizgnąć. Do kadry wrócił Thiago Silva, były kapitan drużyny, który nie był powoływany od Copa America 2015, ale musi czekać na swoją szansę. No i jeszcze np. za to, że odważnie postawił na Gabriela Jesusa, a ten już zrobił wiele (5 goli i 4 asysty w 6 meczach), by Brazylijczycy zapomnieli o traumach związanych z ostatnimi dziewiątkami, takimi jak np. Fred czy Diego Tardelli (większy tekst o genialnym 19-latku znajdziecie TUTAJ).

Po 12 kolejkach Canarinhos zajmują pierwsze miejsce w tabeli eliminacji do mundialu, mając cztery punkty więcej niż drugi w tabeli Urugwaj i osiem więcej niż piątą Argentyna. Tak dobrego klimatu wokół kadry nie było tam od lat. Z jednej strony, z przymrużeniem oka – trochę szkoda, bo wiele wskazywało na to, że za chwilę w przypadku bezpośredniej konfrontacji, to nasza kadra byłaby faworytem w starciu z Canarinhos i byłyby naprawdę duże szanse na pierwszą wygraną z tym zespołem od ponad 40 lat. Z drugiej – Brazylia to jednak Brazylia, kawał historii futbolu, której po prostu nie wypada paskudzić mizerią, którą obserwowaliśmy w ostatnich latach.

Najnowsze

Komentarze

0 komentarzy

Loading...