Druga połowa lat dziewięćdziesiątych. Za moment na rynek ma wejść FIFA 1998, według mnie do dziś jedna z najlepszych. W trybie “Road to World Cup” można zagrać całe eliminacje do francuskich mistrzostw. Grupę pamiętam bez googlowania, Anglia, Włochy, Gruzja, Mołdawia. To pierwsze mecze reprezentacji Polski, które w miarę pamiętam – choć nie daję głowy, że to nie jest wyłącznie kwestia katowania wspomnianej gry przez wszystkie deszczowe wieczory, gdy trzepak i żwirowe boisko były nieczynne.
Nawet na ekranie komputera nie było lekko. Anglia i Włochy już wtedy stanowiły inny piłkarski świat, za moment zaś Real Madryt serią grubych transferów miał ostatecznie zakończyć pewną erę w historii futbolu. Erę, w której do pociągu wsiadło ledwie kilka lig, kilkanaście klubów a w której zabrakło miejsca dla kopciuszków, szczególnie z uboższych państw.
Od tego momentu kibicowanie reprezentacji Polski bezustannie kojarzyło mi się z bólem. Z tragiczną rozbieżnością między wynikami osiąganymi przez nią na monitorze komputera czy ekranie konsoli a tą padliną serwowaną z imponującą regularnością przez kolejne zespoły biało-czerwonych. Nieliczne przebłyski – świętowanie na kolanach zwycięstwa nad Norwegią – były tylko po to, by potem bezlitośnie skasować jakąkolwiek sympatię do futbolu reprezentacyjnego. Potem zaczęła się już na dobre epoka Rogerów, Obraniaków i coraz większych jaj z tych świętych dla wielu ludzi barw, a wraz z nimi – zakończyło zainteresowanie reprezentacją.
Apogeum było w 2012 roku, gdy pół Polski dało się porwać, ja mimo starań nie czułem prawie nic. Pomyślałem wtedy, że coś zostało stracone już absolutnie bezpowrotnie, że ta naiwna wiara kibica – a wierzcie mi, jako łodzianin mam jej więcej, niż ci goście z San Marino – po prostu nie wróci. Waldemar Fornalik tylko to wszystko usztywnił, przyzwyczaił, że mimo wielu radosnych chwil, gdy Polacy fantastycznie radzili sobie w swoich klubach, na ich wspólne wysiłki w biało-czerwonych barwach nie będę mógł patrzeć.
Przełomem był oczywiście rok 2015. Eliminacje. Zwycięstwo nad Niemcami, które – jak pewnie ujęliby w TVP – pokazało, że Polska wstaje z kolan. Ten drybling Mili ze Szkotami. Peszko, ryczący radośnie, że “będzie się działo”. Bez wątpienia, to były te chwile, które przeważyły, które znów u wielu osób rozbudziły emocje uśpione od dobrych kilkunastu lat.
Ale my, nieskażeni sukcesami lat osiemdziesiątych, ani nawet srebrem w Barcelonie, widzieliśmy już zbyt dużo “miłych złego początków”. Dlatego to nie ubiegły, ale właśnie zakończony wczorajszym sparingiem rok był zdecydowanie najważniejszym w tych 26 latach spędzonych z reprezentacją Polski.
Przed Euro 2016 wieszczyłem porażkę. O dziwo, tym razem nie było jak zwykle – serce podpowiada, że wygramy, rozum, że znów w dupę. Nie, tym razem to rozum przekonywał: spójrz na Lewandowskiego, spójrz na Krychowiaka, z nimi żadna Ukraina czy którakolwiek z Irlandii nie może być straszna. Strofowało serce. Typowałem, że zdobędziemy trzy punkty, potem dwa razy bęcki i już pełnoprawny, potężny wpierdol od Francji. Typowałem tak jeszcze po Irlandii. Pod koniec meczu z Niemcami. Porażkę czułem nosem przed Ukrainą, byłem pewny odpadnięcia po golu Shaqiriego.
A oni cały czas grali.
Odczarowywali mecz po meczu wszystkie złe klątwy. Na turnieju, wreszcie wychodząc z grupy. Już po nim, utrzymując formę i pokonując Danię. Wreszcie tę ostatnią, wyjazdową, wygrywając na obcym stadionie z porządną drużyną po raz pierwszy od 2006 roku.
2015 dał nadzieję, ale 2016 dał zmianę. Zmianę w myśleniu, zmianę w mentalności. Gdyby mecz z Rumunią był grany w grudniu rok temu, pewnie postawiłbym na gospodarzy, będąc przekonanym, że coś się znowu musi spieprzyć, coby nie było za dobrze.
Ale tym razem postawiłem u buka na Polskę. Na Polskę Rumuni zapełnili do ostatniego miejsca swój gigantyczny obiekt. Na Polskę pojechało do Bukaresztu kilka tysięcy rodaków. Na Polskę przyszło kolejne kilkadziesiąt tysięcy we Wrocławiu, bo kilkadziesiąt tysięcy w Warszawie to już kompletna norma.
I jestem absolutnie spokojny o awans. Raczej będę spokojny o występy w grupie Mistrzostw Świata w Rosji. Ja, który zawsze śmiałem się z pompowania balonika. Ja, który nawet przy 2:0 z Niemcami przekonywałem, że jeszcze zajmiemy w grupie trzecie miejsce i odpadniemy w barażach. Ja, zawsze w pierwszym szeregu machających ręką – dajcie spokój, zaraz przyjdzie mocniejszy rywal i się skończy eldorado.
To jest coś więcej, niż kilka zwycięstw, niż kilka goli czy miejsc w rankingu. To zmiana mentalności. Zaczęła się w głowach zawodników, skończyła u najtwardszych pesymistów i sceptyków.
Jasne, będą porażki. Będą mecze jak ze Słowenią, gdy znów wróciły demony lat Smudy i Fornalika. Będą serie bez gola Arkadiusza Milika, będą słabsze mecze Linettego i Zielińskiego, którzy wciąż dopiero adaptują się do tego poziomu i tych kolegów z drużyny. Ale nieprędko wróci obojętność, dyżurne czarnowidztwo, kompletny brak wiary i rosnąca irytacja.
Dlatego, panowie, wielkie dzięki za ten 2016 rok. Było naprawdę cudownie przez to wszystko przejść.
A tych Anglików i Włochów, mój koszmar z 1998 roku, zaraz możemy przeskoczyć i w rankingach, i w fazie osiąganej na wielkich turniejach. I to jest naprawdę kapitalny powód, by czekać na dwudziestolecie fify dziewięć-osiem.