W piekle polskiego kibica Robert Lewandowski podnosi Puchar Świata w biało-czarnej koszulce reprezentacji Niemiec. W piekle polskiego kibica Janusz Wójcik łączy funkcję przewodniczącego Towarzystwa Miłośników Fantastyki z prezesurą PZPN, Edyta Górniak śpiewa hymn przed każdym meczem biało-czerwonych, domem kadry jest obiekt w Ostrowcu Świętokrzyskim. Ekstraklasowi pucharowicze solidarnie obiecują wyciągnąć wnioski z dotkliwych klęsk na Kaukazie, zamiast rac na stadiony przemycane są wuwuzele, w barach i sklepach monopolowych jest tylko ciepłe, wygazowane piwo, w telewizji na wszystkich kanałach leci zapętlone Słowenia – Polska 3:0. I nawet monologu Dariusza Szpakowskiego brak, jest tylko komentarz Jacka Ziobera.
Zasadniczo przychylałbym się do teorii, że najboleśniejsze w futbolu są owoce naszej narodowej specjalności: piękne porażki. Heroiczne wpierdole. Honorowe katastrofy. Tygodniowe tango w lokalu socjalnym z ołumuńską szajką przyprawia o cień kaca, jakiego wszyscy doświadczyliśmy po 1:4 Wisły z Panathinaikosem lub 0:1 Polski z Niemcami na mundialu. Średniowieczną torturą inkwizycyjną mogłyby być mecze, podczas których pękał napompowany do rozmiarów zeppelina balonik: Kałużny przeskakiwany przez Koreańczyków to zbiorowa trauma, remis z Grecją na Euro 2012 to himalaje frustracji, zero celnych strzałów z Ekwadorem w 2006 to wstyd nad wstydy, a jeszcze przecież Levadia wyrzucająca Wisłę w pierwszym roku reformy Platiniego, jeszcze Stjarnany, Shkendije, Szachtiory. Mimo wszystko jednak skala bezradności podczas 0:3 w Mariborze nokautowała. Zaprawiony w porażkach polski kibic ma wyjątkowo wysoki próg bólu, uodpornił się jak jakiś fakir, ale wtedy miał prawo się rozsypać. Zakwestionować sens swojej pasji. Zapytać siebie, czy czasem nie warto przerzucić się na żużel albo zawodowego zbijaka.
Stawką nasze ulubione matematyczne szanse, choć byliśmy w grupie, która miała wygrać się sama. W składzie Darek Dudka – symbol ówczesnej słabości kadrowej, rzucany nieustannie po wszystkich pozycjach. Jestem pewien, że tylko przez luki w pamięci nie wspominam meczu, gdzie zagrał na bramce w pierwszej połowie, a w drugiej na mającej sępić dziewiątce. W trzynastej minucie Dedić ucieka Dudce, Boruc puszcza piłkę pod ręką. Nie gramy zupełnie nic, dajemy się tłamsić, choć przecież po drugiej stronie nie grają Pele z Maradoną, tylko Kirm i Suler. W 60 minucie jest już 0:3. Oczywiści ci szczęśliwcy załapali się też na blisko dziesięciominutowy monolog Szpaka.
Poza tym, że przeciętniaki pogonili nas po boisku jak stado baranów, a kapitan Żewłakow mówił o braku ambicji, walki, pomysłu, organizacji, puentując wszystko wymownym “trudno teraz rozmawiać o przyszłości”, to przecież był to też czas apogeum żenady w związku. Lato zwolnił Beenhakkera w telewizji, Leo zarzucił Lacie, że prezes się schlał, Lato wycofywał się rakiem ze swoich słów – jeden wielki nieśmieszny kabaret. BZPN, Betonowy Związek Piłki Nożnej, w całej okazałości.
Posłuchajcie jaki ton miały relacje meczu w telewizji. Stypa, w dodatku biedna.
Dopiero z perspektywy tamtego meczu, tamtych “ciemnych wieków”, w pełni da się docenić to, co mamy teraz. Przecież Rumunia – Polska była lustrzanym odbiciem tragedii mariborskiej, z tym, że teraz to my wystąpiliśmy w roli bezlitosnego kata. Tak jak wtedy bezradni byliśmy my, tak teraz zmusiliśmy rywala do bezradności.
Wkrótce po Mariborze niemal równie upiorne 0:1 ze Słowacją na pustym, archaicznym i wiecznie remontowanym Śląskim – teraz gramy na efektownym i będacym naszą twierdzą Narodowym. W tabeli grupy eliminacyjnej za nami jednak nieco lepsze ekipy niż San Marino. W składzie zamiast latającego między formacjami Dudki, coraz większa rywalizacja na wszystkich pozycjach. W szerokiej kadrze są liderzy, pamiętający Maribor z boiska Robert Lewandowski nie ma swojego odpowiednika w ówczesnej reprezentacji, widać też długofalowe perspektywy – w Miliku, Zielińskim i Linettym możemy upatrywać potencjalnych liderów na x lat do przodu. PZPN wreszcie działa na zasadach przedsiębiorstwa, a nie igrając z mottem “pijem, bawim się, sialala”, dbając bardziej niż o dobrobyt znajomych królika niż o dobro polskiej piłki.
Krajobraz nie do porównania, inny świat. Skala zmian – Prison Break polskiej piłki, ucieczka z piekła. Kto wtedy wytrzymał i nawet przy stanie 0:3 nie przełączył, dostaje harcerską odznakę prawdziwego ultrasa reprezentacji – zasłużone, widział jej najgorsze chwile (nawet nie mówię o tych, którzy pojechali do Mariboru). Kto wtedy wytrzymał i nawet przy stanie 0:3 nie przełączył, ten najlepiej wie jak wiele się zmieniło, ten ma największą satysfakcję z dzisiejszych sukcesów.
Leszek Milewski