Reklama

„I Bóg stworzył Robinho”. Chłopaka, który kochał piłkę, ale bardziej dobrą zabawę

Piotr Tomasik

Autor:Piotr Tomasik

09 listopada 2016, 14:09 • 11 min czytania 0 komentarzy

28 sierpnia 2005 roku piłkarski świat zwariował na jego punkcie. Real męczył się ze słabiutkim Cadiz, a on pojawił się na boisku na nieco ponad dwadzieścia minut. Czarować zaczął już od pierwszego kontaktu z piłką, a im szybciej się rozkręcał, tym szybciej rzeczywistość wirowała obrońcom – pierwszego efektownie przerzucił, drugiego minął zwodem, trzeciego wziął na zamach, czwartego kiwnął podaniem. Gdy po jego akcji Ronaldo zgrał do Raula, który trafił do siatki, hiszpańscy dziennikarze mieli już gotowe tytuły. Jeden z dzienników napisał wówczas na okładce: „I Bóg stworzył Robinho”. 

„I Bóg stworzył Robinho”. Chłopaka, który kochał piłkę, ale bardziej dobrą zabawę

Spośród wszystkich porównań młodych chłopaków do legend futbolu, to miało być najtrafniejsze. Zresztą – promował je sam Pele, którego drugim wcieleniem miał być właśnie Robinho. Wspólnych mianowników było aż nadto – obaj karierę rozpoczynali w Santosie, obaj strzelali jak na zawołanie, obu charakteryzowało też zamiłowanie do dryblowania. Pele często pokazywał się w towarzystwie młodego piłkarza, rysował przed nim wspaniałą przyszłość, kreował na gwiazdę. Był drugim ojcem, piłkarskim mentorem i mentalnym przywódcą. Miał tylko wskazać mu drogę, namaścić i puścić w wielki świat. Pozwolić, by dorósł do jego poziomu. A potem, kto wie, może nawet go przeskoczył.

1265040298_0

Już wtedy o wielkim talencie tego chłopaka wiele mówiło się na Starym Kontynencie. Robinho miał być dla Europejczyków uosobieniem tych wszystkich cech, które definiowały stereotypowego Latynosa. Miał grać w rytmie samby, kiwać jak na Copacabanie, błyszczeć jak w trakcie karnawału i zachwycać mimo wychowania w trudnych warunkach. W fawelach Sao Paulo, gdzie widok dzieci kopiących piłkę był tak częsty jak obraz patologii i przestępstwa.

Zresztą, gdy jako gwiazdę lokalnej drużyny futsalu wypatrzyli go skauci Santosu, wydawało się, że wyrwał się z biedy i kłopotów. Czuł, że wprowadza swoje życie na zupełnie inną ścieżkę niż koledzy, którzy, by przeżyć, okradali sąsiednie sklepy. Szybko stawał się rozpoznawalny – kapitalna gra w czołowym klubie brazylijskim przyniosła mu sławę i wielkie pieniądze, ale nie pozwoliła całkowicie uniknąć kłopotów. To, że zarabiał duże pieniądze było też magnesem na ludzi, którzy chcieli kawałek tortu uszczknąć także dla siebie – podczas grilla ze znajomymi porwana została matka Robinho, Marina da Silva Souza. Bandyci weszli przez tyły domu i wpakowali ją do bagażnika. Piłkarz szybko uregulował okup i rodzina była w komplecie, ale ta akcja szybko rozwiała jego wątpliwości co do transferu zagranicznego.

Reklama

W Santosie strzelał jak na zawołanie, dwukrotnie doprowadził zespół do mistrzostwa kraju. Jako młody chłopak miał już na swoim koncie ponad 100 rozegranych spotkań w seniorskiej piłce, czyli bagaż doświadczeń często w tym wieku niespotykany. Zresztą razem z nim błyszczeli też inni – między innymi jego bliski przyjaciel, Diego.

robinho-diego

Robinho interesowała się Chelsea, podziwiali go też w Manchesterze, ale najkonkretniejszy był Real Madryt. „Królewscy” uruchomili klauzulę przelewając na konto Santosu 24 miliony euro.

arq_24689

To nie mogło się nie udać. Robinho trafiał do jednego z największych klubów na Starym Kontynencie, a mimo tego wokół miał wielu rodaków. Szkoleniowcem zespołu był Vanderlei Luxemburgo. Razem z nim na Bernabeu trafili Cicinho oraz Julio Baptista, a przecież na miejscu czekali już Ronaldo z Roberto Carlosem. Poza tym naprawdę miał się od kogo uczyć. Beckham, Zidane, Raul czy Guti – nie można chyba odebrać lepszego piłkarskiego wychowania, kiedy jako przyszły następca Pele w wieku 21 lat trafia się w tak znakomite towarzystwo.

Debiut z Cadiz miał miejsce kilkadziesiąt godzin po tym, jak wylądował w Madrycie, zwiedził stadion i uścisnął dłoń Florentino Pereza. Brak czasu na wspólne treningi z nowymi kolegami nie przeszkodził mu jednak w tym, by piłkarską Hiszpanię zachwycić. W pierwszym kontakcie z piłką skleił piłkę na klatkę, a potem przerzucił rywala. Chwilę później złapał futbolówkę w środku pola i w dwóch ruchach minął dwóch rywali. Gdy na kilku minut przed końcem znakomicie przyjął długie podanie, sprowadził piłkę do ziemi, dziubnął do Ronaldo, który jak na tacy wystawił do Raula, złapał już kompletny luz. W samej końcówce odpalił pełen wachlarz swoich możliwości – woził obrońców raz w lewo, a raz w prawo, a przy tym nie grał egoistycznie. Kiwka, kiwka i podanie. Europa zwariowała na punkcie gościa, który dryblował z taką łatwością, jak gdyby biodra miał z gumy, a piłkę nawigował jakąś tajemniczą mocą.

Reklama

Po debiucie nad jego grą wzdychali wszyscy. „W naszej lidze właśnie wylądował geniusz”, pisała Marca. Szkoleniowiec Cadiz dodawał: „Ten chłopak to czysta poezja! Obserwowanie go przez te dwadzieścia minut byłao ogromną przyjemnością”.

Pierwszy sezon miał naprawdę niezły – 37 meczów, 8 goli, 5 asyst, a przecież nie zawsze grał w wyjściowej jedenastce. Unikał też skandali, paparazzi nie fotografowali go w klubach nocnych, a wysoka dyspozycja tylko potwierdzała, że Pele nie rzucał słów na wiatr.

Problemy zaczęły się po roku. Do klubu przyszedł Fabio Capello, który na starcie zarzucił Brazylijczykowi lenistwo.

Ma wielkie umiejętności, ale żeby się rozwijać musi ciężko pracować. Sam talent nie wystarczy do tego, by być najlepszym – stwierdził Włoch.

Robinho nie potrafił poradzić sobie z krytyką. Ta ze strony nowego szkoleniowca zbiegła się z paroma wyskokami, które sytuacji Brazylijczyka nie poprawiały. Najpierw Predrag Mijatović przyznał, że gdy spotkał zawodnika o poranku w Valdebebas, ten ewidentnie był wczorajszy. Krótko mówiąc – alkohol intensywnie z niego parował, a oczy wskazywało na to, że tej nocy nie spędził raczej na regeneracji organizmu.

Młody piłkarz ciśnienia nie trzymał a to przekładało się i na formę boiskową, i na relacje z kolegami. Na jednym z treningów wdał się w bójkę z Thomasem Gravesenem. Koniec końców zawodników rozdzielili koledzy, co chyba dla Robinho stanowiło happy-end – nie mógł sobie bowiem dobrać niewygodniejszego rywala do bitki. Kto jak kto, ale akurat Gravesen to typ, który w Hiszpanii został zapamiętany dość jednoznacznie.

Swoją drogą – już kilkanaście dni później Duńczyka nie było w klubie. Fabio Capello przyznał co prawda publicznie, że nie ma pretensji do Thomasa, że zna jego zamiłowanie do ostrej gry i wszelkiej maści starć, ale trudno nie było tu znaleźć analogii. Z dwójki Robinho – Gravesen to ten pierwszy miał być gwiazdą światowego formatu i człowiekiem, który doprowadzi „Królewskich” na szczyt.

U Capello grał rzadziej, choć kilka goli uciułał. Słabsza forma nie była jednak przypadkiem – pojawianie się na treningach w stanie wskazującym, z incydentalnego stanu przeszło w regularny. „El Larguero” pisał nawet, że piłkarz na niektórych zajęciach wygląda wręcz fatalnie, a sam zawodnik kontrował: – Nie jestem szczęśliwy. Mam wrażenie, że Capello nie lubi Brazylijczyków, czuję się źle traktowany.

Harda postawa nie przysparzała mu życzliwości trenera. Sęk jednak w tym, że kiedy grał, to regularnie ratował punkty dla Realu. Szkoleniowiec był w kropce – z jednej strony konflikt z piłkarzem prowadzony był już publicznie, a z drugiej nie mógł się bez niego obyć. Odstawienie na bocznicę nie miało prawa bytu.

Wkrótce jednak Capello, mimo zdobytego mistrzostwa, stracił robotę w klubie, a jego miejsce zajął Bernd Schuster, i wydawało się, że sytuacja się unormuje. Robinho miał wrócić do wysokiej dyspozycji, odżyć, w końcu na dobre już rozwinąć skrzydła.

Brazylijczyk jednak w nieprzeciętny sposób potrafił przyciągać kłopoty, a raczej – samemu je generować. W Madrycie miał wszystko, czego było mu do życia potrzeba, ale zbyt mocno zakorzeniona była w nim latynoska kultura. Nie do końca zdawał sobie chyba sprawę z tego, że gra dla tak poważnego klubu nie idzie w parze z zarywaniem nocek, a wypity alkohol i obrócone panienki wcale nie przekładają się na skuteczność pod bramką.

W październiku 2007 roku rozkręcił imprezę o jakiej jeszcze długo mówiło się i w Hiszpanii, i w jego ojczyźnie. Po reprezentacyjnym meczu z Ekwadorem, Robinho, do spółki ze swoim kumplem od tańców Ronaldinho, zawładnęli jednym z najmodniejszych klubów w Rio de Janeiro. Panowie zaprosili całą drużynę, skołowali tyle dziewczyn, ile tylko pomieścił klub, a alkohol lać miał się nawet z kranów – za wszystkiego przyjemności płacić miała młoda gwiazdka Realu, która pieczołowicie dbała o to, by każdy z gości z uśmiechem opuszczał lokal. Robinho w środku nocy miał wyskoczyć do najbliższego sklepu i zakupić 40 prezerwatyw, które rozdał kolegom. W tym samym czasie jego narzeczona siedziała w domu. W piątym miesiącu ciąży.

Problemy wychowawcze nie były na rękę „Królewskim”. Niby przebąkiwano, że rozmowy o przedłużeniu umowy niedługo nadejdą, ale jakoś o dziwo nikt się do nich za bardzo nie garnął. W międzyczasie zaczęło się też pojawiać zainteresowanie z Anglii, a konkretniej z Chelsea, która miała mocno zabiegać o Brazylijczyka.

Transfer na Stamford Bridge wydawał się być już przesądzony, więc w klubie rozpoczęli akcję promocyjną związaną z zakupem nowego piłkarza. W oficjalnym sklepie powoli można było na przykład składać zamówienia na koszulkę z nazwiskiem Brazylijczyka, a i sam zainteresowany mocno wczuł się w klimat „The Blues” – wypowiadał się już o możliwościach zespołu, zachwalał przyszłych kolegów, podziwiał obiekty treningowe i kibiców.

chelsea_robinho_797249c

Ostatecznie Robinho w Anglii wylądował, ale nie w Londynie, a Manchesterze. Później zresztą piłkarz, za nieumiejętność poprowadzenia interesu do końca, winił Chelsea, która miała za szybko ogłosić transfer. – Spirala szybko się nakręcała, do kupienia były już koszulki z moim nazwiskiem. To zdenerwowało włodarzy Realu Madryt, którzy stwierdzili, że mogę odejść, ale do zespołu, który na pewno nie będzie w tym sezonie konkurował z nimi. Musiałem wybrać ofertę Manchesteru City.

Oferta z City była na pewno kusząca finansowo, ale po piłkarzu ewidentnie widać było, że kasa była w tym przypadku jedynym argumentem, który go przekonał. Podczas jednej z konferencji w ojczyźnie kamery zarejestrowały takie dialog z dziennikarzami.

– Chelsea złożyła oficjalną ofertą, a ja ją zaakceptowałem.
– Chyba chciałeś powiedzieć Manchester City.
– Tak, Manchester, przepraszam…

Otoczenie zmienił, ale starych nawyków już nie. Najpierw przyładował w niego niedawny idol i mentor Pele, który ni stąd, ni zowąd wypalił, że wie o imprezowych podbojach Robinho. Piłkarza oskarżył między innymi o branie narkotyków podczas jednej z wizyt w Sao Paulo.

– To niesprawiedliwe mówić o narkotykach w futbolu, ponieważ tylko niektórzy jak na przykład Robinho czy Ronaldo mają z tym problem – stwierdził.

Życie nocne Brazylijczyka, po przenosinach do Manchesteru, wcale nie umarło. Przyznać trzeba – miał gest. Jednego popołudnia potrafił trenować na obiektach w Anglii, by już wieczorem bawić się w Teneryfie, która spodobała mu się po zgrupowaniu, które odbył tam z zespołem. W kilkanaście godzin potrafił obrócić do znajomych w Brazylii i chwilę później stawić się na treningu. Miał też jednak incydent, który poważnie rzutował na jego przygodę w MC. Po jednym z wieczorów w Leeds, gdzie bawił wówczas piłkarz, oskarżony został o to, że 14 stycznia 2009 roku miał próbować zgwałcić 18-letnią dziewczynę. Piłkarz trafił na komisariat, został przesłuchany, pobrano jego ślady DNA, ale ostatecznie oczyszczono go z zarzutów. Niesmak jednak pozostał.

W międzyczasie skarżyli się na niego sąsiedzi – w domu miał zainstalować nagłośnienie, które sprawiało, że latynoska muzyka słyszana była w całej dzielnicy, a wysypane z piachu boisko za domem było częstym miejscem zabaw z gośćmi, którzy dom piłkarza odwiedzali regularnie. Piłkarz City stworzył swoją małą, brazylijską enklawę – imprezowy klimat przeszczepił na europejską ziemię i zarażał tym sąsiadów.

MANCHESTER, UNITED KINGDOM - NOVEMBER 06: Robinho of Manchester City celebrates scoring his team's second goal by pulling a face at a TV Camera during the UEFA Cup Group A match between Manchester City and FC Twente at The City of Manchester Stadium on November 6, 2008 in Manchester, England. (Photo by Laurence Griffiths/Getty Images)

Żyjąc już na Wyspach, Robinho zaczął się też uzewnętrzniać. Chętnie opowiadał przede wszystkim o swojej przygodzie z Realem Madryt i przyczynach dla których musiał klub z Bernabeu opuścić.

Dobrze wspominam ten czas, ale mam żal do klubu, że z jednej strony mamił mnie obietnicami o nowym kontrakcie, a z drugiej szykował mojego następcę – Cristiano Ronaldo. Takie sprawy nie powinny odbywać się za plecami. Kiedy jednak w klubie zdali sobie sprawę z tego, że latem 2008 roku nie zakontraktują Portugalczyka, ja nie chciałem dalej w tym uczestniczyć. Potrzebowałem nowych wyzwań.

Czy okres spędzony w City może zaliczyć na plus? Pierwszy sezon na pewno. Strzelił czternaście goli, do tego dołożył pięć asyst – szejkowie z satysfakcją patrzyli na gościa, wokół którego chcieli zbudować wielki, europejski klub. Znacznie gorszy miał jednak początek kolejnego roku, gdy przez dziesięć kolejnych meczów nie zdołał wpisać się na listę strzelców. Najpierw wyskoczył na krótkie wypożyczenie do Santosu, a że potem zgłosił się Milan, ze starym druhem Ronaldinho w składzie, to wybór był oczywisty.

W Milanie, jak na siebie, grał bardzo długo, bo aż pięć lat. Serie A nigdy nie zawojował, ale bilans miał przyzwoity. Znów potwierdziło się, że najlepszy ma pierwszy sezon, a z czasem popada w samozadowolenie i zdecydowanie się rozleniwia. Zaczął od czternastu goli w ciągu roku, a potem zszedł do sześciu, dwóch i trzech. Gdy w 2014 roku jasne stało się, że czas opuścić Mediolan, nawet chyba nie łudził się, że zgłosi się po niego któryś z poważych, europejskich klubów. Niby miał dopiero 30 lat, niby mógł jeszcze trochę poczarować, ale przez te wszystkie lata spędzone poza domem zbyt mocno tęskniło mu się do rodzinnego Sao Paulo, by nie skorzystać z oferty Santosu. Dalszy scenariusz jest już znany – szybki skok na kasę do Chin, a konkretniej do Guangzhou Evergrande, a potem powrót do ojczyzny, jednak tym razem do Atletico Mineiro, którego barwy reprezentuje do dziś.

Nigdy nie został nowym Pele. O jego karierze łatwiej byłoby powiedzieć, że miał momenty. Potrafił wznieść się na poziom, o jakim inni mogli tylko pomarzyć. Miał przebłyski, które sprawiały, że ludzie zastanawiali się czy naprawdę można z piłką wyprawiać takie cuda. W trakcie swojej przygody kilkukrotnie się wykoleił, balansował nad przepaścią, wypadał z drogi, która wiodła na sam szczyt. Jeśli chcieć ocenić na ile wykorzystał swój potencjał, to pewnie do stuprocentowych możliwości było daleko. Jak wielu Latynosów, nie miał odpowiedniej głowy – szybko się zadowalał, a swoją popularność wykorzystywał w niewłaściwy sposób. Zamiast nakręcać się kolejny zwycięstwami i dobrymi meczami, on wolał je celebrować. Celebrować dłużej, niż na nie pracował. Po prostu Robinho.

Marcin Borzęcki

Najnowsze

Komentarze

0 komentarzy

Loading...