Jakiś czas po inauguracji tego sezonu piłkarze obu beniaminków mogli wykręcać swoje numery i w dobrym humorze wymieniać poglądy, jak łatwa jest ta Ekstraklasa do grania. Wisła i Arka zaczęły bowiem rozgrywki dobrze, a ci drudzy – wręcz bardzo dobrze, ładując choćby trójkę na stadionie mistrza Polski. Jednak gdyby dziś ktoś wybierał kierunkowy do Gdyni lub Płocka, rozmowa byłaby dużo mniej wesoła.
Jasne, Arka wywalczyła cenny i prestiżowy punkt w derbach, ale fakty są takie, że od pięciu meczów ligowych pozostaje bez zwycięstwa, a do tego doszła jeszcze porażka w Pucharze Polski. Wisła natomiast zanotowała beznadziejny październik i nie zdobyła nawet punktu, a ostatni raz sięgnęła po komplet oczek wtedy, kiedy Arka, w dziewiątej kolejce. Mieliśmy więc nadzieje na – paradoksalnie – dobre widowisko, bo z kim się przełamać jeśli nie z rywalem, którego znało się dzięki starciom na zapleczu?
Niestety, do takiego wniosku doszli tylko piłkarze Wisły Płock i to też nie od razu, bo dopiero w 60. minucie. Wtedy właśnie gospodarze mocniej przycisnęli, ale tak brakowało im dokładności, że aż raziło to w oczy. Na przykład Kriwiec dostał patelnię idealną, bo w bramce nie było nawet Jałochy, stał tam tylko osamotniony Sobieraj, który zadanie miał o tyle utrudnione, że nie mógł sobie pomagać rękami. No, ale Białorusin ten handicap olał i kopnął nieudolnie, jakby dzisiaj zapomniał o śniadaniu i gdyby obrońca Arki miał tupet, mógłby tę piłkę po prostu przyjąć. Dla strzelającego to byłaby krótka recenzja – dno.
Poza tym pudłował Sylwestrzak, Reca nawet nie pokusił się o trafienie w piłkę, próbował zrobić to jakoś idiotycznie lewą nogą, zamiast walnąć prawą – kombinuje ten chłopak momentami jak koń pod górę i widać też, jak brakuje mu pewności siebie w tej umownej elicie. I kiedy na konto Wisły doliczmy poprzeczkę Wlazły oraz kilka obron Jałochy wyjdzie nam jasno, że jeśli ktoś w ogóle zasłużył na całą stawkę byli to gospodarze. Z drugiej strony, jeśli zaczęli grać na poważnie dopiero po godzinie gry, to sami są sobie winni.
Natomiast Arka wyszła na to spotkanie strasznie bojaźliwie. Gdynianie pokusili się o jakieś zagrożenie bramki rywala na początku spotkania, ale potem myśleli głównie o przetrwaniu i skończyli mecz ze wstydliwym jajem na koncie, nie oddali bowiem ani jednego celnego strzału na bramkę Kiełpina, który podobno nadrobił zaległości w prasie. Dało się odczuć brak da Silvy, bo zastępujący go Błąd nie poszedł zbytnio za ciosem i po zostaniu bohaterem derbów, dziś zagrał co najwyżej przeciętnie. Znów dwoić się i troić musiał Jałocha, którego co chwilę w stan gotowości stawiały dośrodkowania Furmana.
Arka nie kryła się nawet z tym, że nie będzie próbować, Wisła próbowała za krótko i zbyt niedokładnie. Efekt jest więc jeden, przyjaciele niedoli nie zrobili sobie nawzajem krzywdy, ale za taką wymianę uprzejmości regulamin przyznaje tylko jeden punkt, co w przypadku płaskiej tabeli wręcz gwarantuje zjazd. A coś nam się wydaje, że obie drużyny zaczynają zjeżdżać coraz szybciej.
Fot. FotoPyk