Zmiany, zmiany, zmiany. Po rozwodzie z rozsądku, który przywrócił Złotą Piłkę w ręce France Football, FIFA bynajmniej nie zrezygnowała z honorowania najlepszych na świecie. Dziś ogłosiła nominacje do tytułu trenera roku pierwszych w historii The Best FIFA Football Awards. I trzeba powiedzieć, że w oparciu o nominacje, stagnacja to ostatnie słowo, jakim można by było dziś określić świat trenerki.
Do dziesiątki nominowanych nie załapało się bowiem aż siedmiu z dziesięciu szkoleniowców, którym udało się to przed rokiem. Ba, z kręgu wypadł nawet Jorge Sampaoli, który za 2015 zajął trzecie miejsce, tuż za plecami Luisa Enrique i Pepa Guardioli.
Nie dla Mourinho. Nie dla Wengera. Nie dla Emery’ego, Blanca, Ancelottiego czy Allegriego. W siedzibie FIFA postanowiono, że rok 2016 to czas, by wpuścić na galę powiew świeżości.
Menedżerów, którzy znaleźli się w finałowej dziesiątce bardzo łatwo podzielić na dwie kategorie. Tych, którzy dodali szczyptę swojego warsztatu do i tak już zabójczo skutecznej maszynerii drużyn z europejskiego topu, jak Zidane, Enrique czy Guardiola, a także tych, którzy mimo ograniczonych możliwości wycisnęli do ostatniej kropli ekipy, które przyszło im prowadzić. Jak wiecznie oglądający plecy rywali Claudio Ranieri, który z najkrótszą ławką, jaką można sobie wyobrazić, został mistrzem Anglii. Jak Chris Coleman, który z bezrobotnym Halem Robsonem-Kanu na szpicy wszedł do półfinału mistrzostw Europy. Jak Fernando Santos, którego Portugalia z Cristiano Ronaldo w dość przeciętnej formie, a w decydującym starciu nawet bez CR7, zdobyła tytuł najlepszej drużyny Starego Kontynentu. Jak, mimo wszystko, Mauricio Pochettino i Juergen Klopp, próbujący zanieść Tottenham i Liverpool jak najwyżej, mimo że im bliżej szczytu, tym bardziej jego stali bywalcy starają się strącić dwie odbudowujące się angielskie potęgi w przepaść i pokazać, że jeszcze trochę wody w Tamizie upłynie, nim dorosną do ich poziomu.
W zasadzie jedynym, który w pewien sposób wymyka się tej klasyfikacji jest Diego Simeone, którego za pierwsze sezony na Vicente Calderon klasyfikowalibyśmy zdecydowanie wśród trenerów wyciągających dwieście procent z materiału ludzkiego, z jakim przyszło im pracować. Ale po paru latach pracy, gdy na własnych plecach zabrał „Rojiblancos” na szczyty piłki klubowej, płynnie przeszedł do tej pierwszej kategorii – szkoleniowców potężnych superklubów, którzy dodają im imidż na swoją modłę. Własny, unikalny pazur.
W zasadzie przyglądając się zestawieniu upublicznionemu dziś przez FIFA na oficjalnej stronie federacji, trudno się z którąkolwiek nominacją spierać. Są finaliści Euro, jest trener sensacyjnego półfinalisty, są szkoleniowcy robiący wyniki ponad stan, mistrzowie Niemiec, Anglii i Hiszpanii, są uczestnicy decydującej potyczki w Champions League. Jasne, ktoś powie, że Arsene Wenger koniec końców wyprzedził w lidze Pochettino i Kloppa. Ktoś inny – że przecież Joachim Loew, choć ze znacznie silniejszą ekipą, to podobnie jak Coleman wszedł do półfinału Euro, po drodze eliminując Włochów i deklasując Słowaków. Że Unai Emery po raz trzeci z rzędu wygrał z Sevillą Ligę Europy, a Massimiliano Allegri zgarnął raz jeszcze mistrzostwo Włoch. Ale żeby drzeć z tego powodu szaty i ruszać z wymalowanym na szybko transparentem pod siedzibę UEFA – nie, to akurat nikomu nie powinno przyjść do głowy.