Minęło pięć lat od pamiętnej wojny rządzącej wówczas Platformy Obywatelskiej ze „stadionową przestępczością zorganizowaną”. Bój, którego twarzą stał się przede wszystkim Donald Tusk rozpoczął się od machania szablą po wbiegnięciu przez kibiców na murawę w Bydgoszczy po finale Pucharu Polski i trwał jeszcze długo po Mistrzostwach Europy, które według wielu miały być najistotniejszą przyczyną zwiększenia kar dla fanatyków.
O dziwo, w tym sporze spora część środowiska piłkarskiego była po stronie kiboli.
Zastanówmy się bowiem: za co wtedy wymierzano najbardziej dotkliwe kary? Odpalanie pirotechniki nawet w ten „poprawny” sposób, bez rzucania jej po całym stadionie. Transparenty niezwiązane z wydarzeniem sportowym, w tym patriotyczne (słynna szarpanina na stadionie GKS-u Bełchatów, gdy kibice chcieli wywiesić swój hołd Bohaterom Września), czy antyrządowe. Wreszcie tak absurdalne wydarzenia jak choćby groźba kar za rozłożenie flagi z wizerunkiem Jana Pawła II w rocznicę jego beatyfikacji czy wznoszenie słynnych okrzyków „Donald matole”.
W jaki sposób walczył rząd? Głównie przez wylewanie dziecka z całą kąpielą. Zamykanie stadionów, balansowanie na granicy prawa, polityka „zero tolerancji”, która w Polsce, przy mentalności Polaków jest równie sensowna jak popijanie dopalaczy alkoholem. Kary były kompletnie niewspółmierne do win, co widzieli nawet niektórzy politycy PO. Nic dziwnego, że kolejny zamknięty za odpalenie kilka świeczek stadion wywoływał sprzeciw nie tylko kibiców, ale i choćby działaczy z PZPN-u i Ekstraklasy SA. Na politykę rządu piłka odpowiadała nagłaśnianiem raportów dot. bezpieczeństwa. ESA chwaliła się, że incydenty to kwestia nie tyle procenta, co promila wszystkich meczów. Zestawienia PZPN-u były jeszcze bardziej kompromitujące dla tych, którzy uważali stadiony za siedlisko wszelkiego zła.
Jak reagowali kibice? Środowisko współdziałało w efektowny i atrakcyjny dla mediów sposób. Kononowicz pod stadionem, Tóskobus, protesty na wiecach partyjnych. Rządowa walka na oślep jednoczyła i ultrasów, i pikników z innych trybun. Gdyby wówczas OZSK jednak zdołało wynegocjować globalny bojkot – pewnie nie byłoby z tym większych problemów, a za Żyletą czy Kotłem wstawiłyby się nawet niektóre loże VIP.
Minęło jednak 5 lat. W jakiej sytuacji jesteśmy dziś?
Winy są kompletnie inne. Zagazowanie stewardów czy gwiezdne wojny pod Spodkiem oraz na derbach Trójmiasta to nie jest patriotyczny transparent. Oczywiście, wcześniej też dochodziło bo tego typu wydarzeń, ale nigdy na meczach tej rangi i nie w takiej częstotliwości. Sposób walki drugiej strony też jest inny, bardziej przemyślany, uderzający w fanatyków (zakazy wyjazdów) a nie „pikników”. Wreszcie reakcje nie mogą już być takie, jak 5 lat temu – nie przy tak podzielonym, często wewnętrznie skłóconym środowisku. Głosy potępienia dla niektórych działań grup decyzyjnych nie płyną już tylko od „kosmitów”, jak swego czasu fanatycy określali miłośników polityki PO wobec kibiców, ale i od starszyzny czy byłych ultrasów. Choćby Juras czy Pjus to osoby w środowisku Legii znane i szanowane. Ale nawet zakładając ogólnopolski bojkot, zakładając poparcie „pikników”, co przyniosłoby skutek w kompletnie pustych stadionach – kogo właściwie to zaboli?
Dlatego też idiotyczna propozycja, która zaczyna wisieć nad Ekstraklasą – zakazać wszystkich wyjazdów wszystkim klubom do odwołania – nie jest śmieszna. Jest groźna, cholernie groźna, dlatego że tym razem, w przeciwieństwie do 2011 roku za kibolami nie ujmie się ani jeden dziennikarz (no, może jeden), ani jeden działacz piłkarski i ani jeden polityk. Bez nich wszystkich nawet ogólnopolski bojkot może nie przynieść jakiegokolwiek skutku.
Konsekwencje tego powszechnego zakazu trudno przewidzieć – moim zdaniem policja przy „dzikich” wyjazdach będzie miała jeszcze więcej do roboty, a sytuacja na wyludnionych stadionach będzie jednak przypominała czasy zamykania obiektów przez wojewodów – i Ekstraklasa prędzej czy później będzie musiała się z tego posunięcia wycofać. To jednak scenariusz – jakkolwiek brzmi – „optymistyczny”. W tym gorszym – po prostu nas już nie będzie. Będziemy stać pod stadionami, najpierw w kilka tysięcy, potem w kilkaset, wreszcie w kilkanaście osób. Śpiewać w pubach jak Anglicy, albo oglądać mecze rezerw klubu, jak choćby fanatycy Realu Madryt.
„Wreszcie mecz z klimatem jak w latach dziewięćdziesiątych” – cieszą się często niektórzy kibice. Warto pamiętać, że każde kolejne spotkanie rodem z lat dziewięćdziesiątych zbliża nas do lat dwudziestych bez naszej obecności na stadionach.