Czy kibicowanie zagranicznym drużynom stanowi zamach na lokalny patriotyzm? Jak wygląda społeczność kibicowska Realu Madryt w Polsce? Czy wspieranie zespołu z drugiego końca kontynentu jest pójściem na łatwiznę? Czy klub spoza kraju jest w stanie ułożyć człowiekowi praktycznie całe życie? Jak na co dzień funkcjonuje portal RealMadryt.pl? O tym wszystkim i kilku innych kwestiach porozmawialiśmy przed dzisiejszym meczem Legii Warszawa z Realem Madryt z redaktorem naczelnym portalu RealMadryt.pl, Mateuszem Wojtylakiem.
Jesteś fanem Realu Madryt, jednak w przeciwieństwie do wielu innych osób nie kibicujesz żadnemu polskiemu klubowi. Jak to się dzieje, że od dzieciaka wspierasz wyłącznie klub z kraju, z którego bliżej niż do Polski jest do Afryki?
Wydaje mi się, że powodów jest kilka. W dużej mierze z przypadku i trochę na przekór, ale też dlatego, gdzie się wychowałem, jak byłem wychowany i w jakim środowisku obracałem się, gdy byłem dzieciakiem. Może zabrzmi to głupio, ale chyba nikt po prostu nie zdążył zaszczepić we mnie miłości do Pelikana czy innego polskiego klubu, bo i nie miał kto. Moi rodzice nie wpisują się raczej w obraz stereotypowych Janusza i Grażyny – ona w weekendy w garach, a on z piwem przed telewizorem. Wręcz przeciwnie. Jak byłem mały, formą rozrywki nie było oglądanie meczów, a na przykład czytanie książek, których było tyle, że czasem człowiek się o nie potykał, czy obejrzenie jakiegoś dobrego filmu. Rano też budziło mnie raczej „Whole Lotta Love”, a nie rytmy disco-polo. Ojciec nie chodził nigdy na Pelikana, a nawet jak dostawał karnet na cały sezon w prezencie to oddawał go jakiemuś znajomemu.. I tak co roku. Piłka nożna była w tym domu na drugim biegunie, a w szczególności ta polska i w sumie nie przypominam sobie, żebym za małolata widział w całości chociaż jeden mecz naszej Ekstraklasy. Jeśli już coś oglądaliśmy, to Ligę Mistrzów czy mistrzostwa świata lub Europy.
Czyli – jako rodowitemu łowiczaninowi – nawet Pelikan do ciebie nie przemawia (śmiech).
Najlepiej dla mnie byłoby chyba odpowiedzieć, że im kibicuję, ale daj spokój, rozumiem, że hasło „Against Modern Footbal” i wspieranie lokalnych drużyn jest u nas w kraju bardzo modne, jednak zupełnie mnie to nie rusza. Sprawdzam sporadycznie wyniki ich meczów i zerkam, którzy są w tabeli, ale w hierarchii moich zainteresowań Pelikan oscyluje gdzieś między zagraniczną polityką Szwajcarii a filmami z Borysem Szycem. Dla mnie liczy się tylko Real i bawią mnie te zarzuty fanów polskich drużyn, jakimi to żałosnymi kibicami sukcesu jesteśmy, że fanami sprzed telewizora i w ogóle przeciwnikami polskości, bo jak można wspierać zagraniczny klub. A nie zostałem przecież kibicem Realu, bo tak sobie zaplanowałem, a potem przeprowadziłem rachunek zysków i strat, z którego wynikało, że tak się akurat opłaca, bo są najlepsi i mają najwięcej pucharów. Nie, bo nawet tego nie wiedziałem. Zostałem nim, bo tak podpowiadało mi serce, a nie rozum. Bo nie zakochujesz się w czymś kalkulując i licząc, na dłuższą metę to nigdy się nie uda.
Nie wszyscy są jednak w stanie to zrozumieć.
Ile razy nasłuchałem się już, że co wy możecie wiedzieć o kibicowaniu, skoro nie chodzicie regularnie na stadion i mecze oglądacie w telewizji. Tak jakby istniała jedna słuszna forma bycia kibicem, a bycie fanem klubów z Hiszpanii, Anglii, Włoch czy skądkolwiek indziej było jakimś zawiłym atakiem na Polskę czy własne miasto. Przecież podciąganie piłki pod lokalny patriotyzm i utożsamianie jej z jakimiś wyższymi wartościami to dopiero głupota. Koniec końców – to jedynie rozrywka, a jakoś nie widzę, żeby ktoś miał do kogoś pretensje, że słucha Kendricka Lamara czy Milesa Davisa, a nie Łony czy Maanam. Albo, że woli filmy Scorsese czy Kubricka, a nie Pawlikowskiego czy Wajdy. Doskonale rozumiem, że sport budzi zupełnie inne i często skrajne emocje. Łatwiej też o nawiązanie wspólnych relacji i zbudowanie społeczności, ale skoro mogą być w niej osoby bez podziału na religię czy poglądy polityczne, to czemu w mniemaniu niektórych nie można łączyć się bez podziału na kraj? Tak samo tysiące ludzi w Polsce interesuje się NBA, kibicuje Chicago Bulls czy Los Angeles Lakers i jakoś nikt nie spuszcza na nich lawiny wyzwisk, bo nie wspierają Anwilu Włocławek czy Trefla Sopot.
Wielu ludzi kpi z polskich kibiców zagranicznych potęg także dla tego, bo uważa, że to po prostu pójście na łatwiznę.
A co w tym łatwego? Ja nie muszę jedynie kupić biletu w kasie i wsiąść w miejski autobus, żeby obejrzeć mecz swojej drużyny. Wiąże się to z dużo większymi kosztami i nieco szerszą logistyką. Jeśli jestem na trzech-czterech meczach Realu w sezonie, prawdopodobnie przeznaczam więcej pieniędzy na oglądanie swojego klubu niż kibic Wisły, Lechii czy Śląska przez cały rok. Przykładowo, jeden bilet na mecz z Barceloną kosztuje dobrze ponad 100 euro czyli około 500 złotych. Za tyle samo mógłbym mieć pewnie karnet na cały sezon na Żylecie. A dolicz do tego jeszcze przelot, hotel, kilka dni na miejscu, bo przecież nie jadę tylko na mecz i wracam na drugi dzień, później pomnóż to trzy czy cztery razy. Wyjdzie nie taka mała suma.
Koledzy z podwórka również nie byli w stanie wpłynąć na twój punkt widzenia?
No wiadomo, że pół dnia i tak spędzało się na dworze i do domu wracało tylko, jak robiło się już ciemno, uciekało przed policją lub wyrżnęło orła i pozdzierało kolana na asfalcie. Miałem dwie grupy znajomych. To dziwna historia, bo pierwsza w ogóle nie interesowała się piłką, no autentycznie żaden, i traf chciał, że w największej mierze były to osoby z mojej klasy z podstawówki. I była też druga, nieco starsza, z którą codziennie grałem na boisku, a w niej z kolei prawie nikt nie uważał się za kibica Pelikana, Widzewa, Legii czy jakiegokolwiek innego polskiego klubu. Jeden biegał w koszulce Raula, inny miał Litmanena, kolejny Romario, następni Del Piero czy Rickena. I raczej przekomarzało się między sobą, czy lepszy jest Manchester czy Real, a nie Widzew czy Legia. Można powiedzieć, że kiedy w mojej młodocianej głowie zaczynały kształtować się pierwsze poglądy i zainteresowania, to polska piłka nie przechodziła mi nawet przez myśl.
A jaka była twoja pierwsza koszulka z czasów gry na podwórku?
Niestety, ale w 1997 roku dostałem w prezencie oryginalną koszulkę Barcelony z nazwiskiem Ronaldo na plecach. Na szczęście była ze dwa numery za duża i założyłem ją tylko raz, a potem oddałem mamie z płaczem, która na drugi dzień kupiła mi na jakimś bazarze inną koszulkę, też Ronaldo, ale już w barwach Interu.
Powiedz mi w takim razie, jak w ogóle zostałeś kibicem Realu?
Pewnie jak u większości – totalny przypadek. Obejrzałem w 1998 finał Ligi Mistrzów, Real wygrał po golu Mijatovicia i coś zaiskrzyło, mimo że nie byłem do końca pewien, co oni w ogóle wygrali. Potem zaczęło się zbieranie plakatów, spisywanie wszystkich wyników do zeszytu, sprawdzanie w programie telewizyjnym, kiedy pokażą następny mecz, bo przecież pod koniec lat 90. nie było jak teraz, że siadało się w weekend przed telewizorem i na luzie można było przyjąć 10 meczów. I tak to trwało rok po roku, aż dostałem pierwszy modem. Mogłem w końcu czytać codziennie RealMadryt.pl i szybko zorientować się, że już wtedy takich odpałów jak ja było w Polsce tysiące. Z czasem trafiłem do redakcji i jestem w niej już dziesiąty rok.
W wielu kręgach wciąż panuje zdanie, że to waszymi czytelnikami są głównie dzieciaki.
Prawda jest taka, że taki zarzut można byłoby przedstawić większości stron w Internecie. Nie można jednak postrzegać czytelników przez pryzmat komentujących, te tak zwane hala dzieci stanowią jedynie mały odsetek ogółu, ale po prostu najwięcej komentują i są najgłośniejsze. To jest jednak problem całego Internetu i nie można tego przypisać wyłącznie naszemu portalowi. Fakty są po naszej stronie. W Polsce jest tylko jedna strona poświęcona klubowi piłkarskiemu, na którą codziennie wchodzi więcej osób niż na RealMadryt.pl – to legia.com. Na trzecim miejscu jest lechpoznan.pl, a na czwartym fcbarca.com. Wystarczy wejść w statystyki badań Megapanelu. Rozumiem, że według hejterów my i Barcelona gromadzimy wszystkich gimnazjalistów, a na strony o polskich klubach zaglądają sami dojrzali i poważni ludzie? No chyba nie bardzo. Nie przypuszczam też, żeby ponad 200 tysięcy osób, które śledzą RealMadryt.pl na Facebooku przechodziło akurat przez okres dojrzewania.
Mówisz, że hala dzieciaki to po prostu najgłośniejsza mniejszość wśród kibicowskiej społeczności. Powiedz mi więc, jak ona wygląda przekrojowo.
Trzeba chyba zacząć od czasów, gdy ta społeczność zaczęła się tak naprawdę tworzyć. Na początku wszyscy byliśmy tylko czytelnikami RealMadryt.pl, ale w 2005 roku zorganizowaliśmy pierwszy oficjalny zlot, by oglądać mecz z Barceloną w którymś z polskich miast, chyba był to Kraków lub Warszawa. I od tamtego czasu nieprzerwanie spotykamy się przynajmniej dwa razy do roku. Bodaj w 2007 roku w redakcji urodził się pomysł, że pora pójść krok dalej i zacząć też organizować wyjazdy na mecze Realu, ale nie chcieliśmy brać tego na swoje barki, więc założyliśmy stowarzyszenie kibiców Realu w Polsce, które latem 2010 roku zostało oficjalnie zarejestrowane przez klub, co nie było też taką łatwą procedurą. Od tego czasu stowarzyszenie zajmuje się organizacją zlotów oraz wyjazdów, których jest kilkadziesiąt w roku. Niesamowite jest to, jak przez lata ta społeczność urosła. Na zlocie z okazji finału Ligi Mistrzów stawiło się ponad tysiąc osób w Krakowie, a do tego setki ludzi oglądało wspólnie mecz w Warszawie, Wrocławiu, Katowicach i każdym z większych miast w Polsce. I tak jest przy okazji większości meczów. Ludzie sami umawiają się w swoich miastach i w bardzo licznych grupach oglądają mecze.
Jakkolwiek groteskowo to zabrzmi, jesteśmy jedną, wielką rodziną, w której masa osób nawiązała przyjaźnie, a nawet związki i założyła swoje rodziny. Przekrój jest bardzo szeroki, od biznesmenów przez pracowników banków, urzędów skarbowych, policjantów, pielęgniarzy czy kelnerów w restauracji. Ale nie ma to żadnego znaczenia, bo na końcu zawsze łączy nas wspólna pasja.
Filmik z celebracją zdobycia jedenastego Pucharu Europy podczas zlotu w Krakowie
Przedstawiasz to w trochę idylliczny sposób. Doskonale zdaję sobie sprawę z tego, że robisz to, co robisz nie dla pieniędzy, lecz z pasji. Nie wkurza cię jednak w jakiś sposób, że czego byś nie zrobił, to i tak zawsze znajdzie się cała masa osób, które stwierdzą, że w sumie to i tak jest do dupy?
Jasne, że mnie wkurza, lubię jednak tych krzykaczy, którzy piszą nam, jak niski poziom prezentujemy, a w redakcji są same błazny, ale totalnie to po mnie spływa, bo mam świadomość, jaką pracę wykonujemy od lat i jak rzadko zawodzimy. Realia są takie, że robimy rzeczy, których na innych stronach o zagranicznych klubach nie ma. Nikt nie tłumaczy konferencji prasowych, przedmeczowych i pomeczowych wypowiedzi ze słuchu i nie prezentuje ich od A do Z, gdzie indziej można znaleźć jedynie ubogie cytaty. Nikt inny nie tłumaczy też ze słuchu dłuższych materiałów filmowych czy wywiadów radiowych z piłkarzami czy działaczami, które potrafią trwać nawet po dwie godziny. Nigdzie nie znajdzie się też tak szybko przeglądu prasy, który dzień w dzień pojawia się na RealMadryt.pl godzinę lub dwie po północy. Codziennie na stronie można znaleźć średnio dwadzieścia artykułów, każdy matchday jest obrobiony perfekcyjnie – analiza rywala, kadry, zapowiedzi, ciekawostki, statystyki czy wszystko, co istotni ludzie mieli do powiedzenia przed i po meczu. Podane jak na tacy, a do tego mnóstwo newsów w pozostałe dni. Przez ostatnie dwa sezony byliśmy też akredytowani na prawie wszystkich meczach na Bernabéu. Jeśli tak wygląda niski poziom od jakichś błaznów, to jestem ciekaw, jak prezentuje się ten wysoki.
Jasne, każdy z nas palnie czasem coś głupiego na Twitterze lub napisze artykuł, z którego ktoś będzie miał polewkę lub nie będzie się z nim zgadzał, ale nie przekłada się to w żaden sposób na ogólny poziom naszej pracy na stronie. Dlatego jak widzę potem pogardliwy komentarz typu „nie czytam jakichś śmiesznych stron, co przepisują gazety”, który wygłosił pewien znany dziennikarz Przeglądu Sportowego, to mogę jedynie parsknąć śmiechem.
Muszę się w pewnym stopniu z tym zgodzić, sam – co nie jest tajemnicą – również spędziłem z wami kilka lat.
A teraz jesteś na Weszło. Tak samo osoby, które przewinęły się przez redakcję RealMadryt.pl trafiły do Onetu, Wirtualnej Polski czy polskich kanałów telewizyjnych. To chyba potwierdza, że nie jesteśmy jednak bandą oszołomów, skoro ludzie od nas robią teoretyczny krok dalej. Wynika to też z tego, że przykładamy dużą wagę do warsztatu, dbałości o szczegóły czy poprawności językowej, ale wszystko to było szlifowane latami, a uwagami między sobą wymieniały się osoby znające kilka języków obcych czy pracujące w polskich wydawnictwach lub ambasadach, bo tacy ludzie też byli czy nadal są w redakcji. Czasem zdarzają nam się jakieś mniejsze lub większe wpadki, ale w skali roku więcej asyst niż my wtop zanotuje pewnie Iniesta. Dla wielu to będzie przykra niespodzianka, ale niestety nie jesteśmy zgrają gimbusów. Tak samo w dużej większości nie są nią nasi czytelnicy czy ogólnie kibice Realu w Polsce.
Portalowi udało się też nawiązać współpracę z hiszpańskim AS-em. Jeden z waszych artykułów dostał się nawet na okładkę.
To jeden z miłych akcentów, który sprawia satysfakcję i utwierdza w przekonaniu, że podjęliśmy dobrą decyzję, gdy najbliżsi radzili, żeby porzucić te głupoty i zająć się czymś poważnym. Bo nie codziennie zdarza się, żeby zagraniczny dziennik z ponad 100-tysięczną sprzedażą tworzył okładkę na bazie twojego tekstu, a potem promowała go jeszcze przez pół dnia na czołówce swojego portalu. Na dodatek w kraju, który żyje futbolem 24/7, a dziennikarzy sportowych jest tam pewnie tylu co fryzjerów i piekarzy. Super sprawa czeka nas też dzisiaj, bo osoba od nas, dokładnie Jarek Chomczyk, będzie towarzyszyć Florentino Pérezowi podczas obiadu z działaczami Legii, a później w jego towarzystwie obejrzy mecz w loży na Łazienkowskiej. Myślę, że to całkiem fajne osiągnięcia, jak na stronę, która nie ma za sobą mocnego zaplecza finansowego, kilkudziesięciu sponsorów i znajomości.
Czy uważasz się wobec tego za dziennikarza?
Nie, absolutnie nie, przede wszystkim uważam się za kibica Realu, a nie dziennikarza. Naszym celem zawsze była pomoc innym madridistom z Polski i pisanie czy tłumaczenie po prostu sprawiało nam satysfakcję. Przez piętnaście lat nikt nie otrzymywał żadnej pensji, a jedynym wynagrodzeniem były wyjazdy na mecze, które w pełni fundowała strona. Z dziennikarstwem wiąże się też pewna anegdota, gdy w 2008 roku pojechaliśmy na ponad tydzień na zgrupowanie Realu w Irdning.
Zobaczmy, czy mnie czymś zaskoczysz (śmiech).
Idrning to mała wioski w Austrii, gdzie za czasów prezesa Calderóna odbywały się letnie obozy i trenowano na malutkim stadionie i anegdota jest z dnia, w którym Real miał grać sparing z LASK Linz. Poranny rozruch dobiegał już końca, ale ja i jeden z moich towarzyszy mieliśmy tak niefortunny timing, że minutę przed końcem kupiliśmy sobie po lanym piwie. Piłkarze Realu zeszli już do szatni, ludzie z trybun zaczęli się rozchodzić, a reszta naszej ekipy i pozostali dziennikarze pakowali manatki, żeby przygotować się do podróży na mecz, bo do Linzu jechało się trzy godziny pociągiem. Uznaliśmy, że usiądziemy na bocznej trybunie, na spokojnie wypijemy co mamy i z resztą spotkamy się już na dworcu. No i tak siedzimy sobie z Przemkiem Piwowarem i nomen omen pijemy to piwo, na stadionie oprócz nas pałęta się może jeszcze ze dwóch gości, którzy zbierają z trybun śmieci, aż tu nagle na murawę w towarzystwie łysego faceta od przygotowania fizycznego wybiega Fabio Cannavaro. Przez wcześniejsze dni siedział tylko na siłowni, bo dochodził do siebie po kontuzji, więc tym większe nasze zdziwienie. Widzimy go pierwszy raz, a na dodatek odbywa trening dosłownie metr od nas. Dopijamy szybko te piwa, robimy mu jakieś fotki i po prostu się przyglądamy. Po kilku minutach rozciągania i solidnej rozgrzewki Canna dostaje jeszcze polecenie, żeby zrobić kilka kółek wokół boiska. W tym czasie łysy wyciąga z worka piłki i bacznie się nam przygląda, bo zostajemy tam tylko we troje, i ni z tego, ni z owego wypala do nas po angielsku:
– Chłopaki, a może chcecie przez chwilę pokopać piłkę z Cannavaro?
Nie zdążyłem się nawet porządnie zdziwić, bo Przemek odpowiada mu po sekundzie: – Nie, nie, nie, dzięki, jesteśmy dziennikarzami.
I żeby gość nie miał przypadkiem żadnych wątpliwości, to jeszcze macha mu zawieszoną na szyi akredytacją, na której widać wielki napis „PRESS”. A łysy patrzy wyraźnie zaskoczony i mówi w końcu, że w porządku, nie to nie. Canna przybiega i obaj idą na środek boiska trenować z piłką, a my zostajemy tam sami i powoli dociera do nas, że prawdopodobnie przegapiliśmy właśnie pierwszą i ostatnią szansą w życiu, żeby chociaż przez chwilę pograć z mistrzem świata i facetem, który zdobył Złotą Piłkę. Co tam, że ja właśnie tego dnia kończyłem dopiero 19 lat, a Przemek nie był jeszcze nawet pełnoletni, ale nie pokopiemy, bo przecież wielcy panowie dziennikarze! Jedyny plus, że później zdążyliśmy jeszcze cyknąć sobie z nim zdjęcie, ale od tamtego czasu chyba tylko raz w życiu zdarzyło mi się powiedzieć komuś, że jestem dziennikarzem. Gdy po pijaku próbowałem poderwać jakąś dziewczynę i myślałem, że tym razem zadziała to na moją korzyść, ale efekt był mniej więcej taki sam, jak wtedy w Irdning. Więc nie, tym bardziej nie uważam się za dziennikarza.
To ten wyjazd stanowił właśnie przełomowy moment?
Tak, i to naprawdę z grubej rury. Do Irdning udaliśmy się w osiem osób i każdy z nas miał akredytację, chociaż wstęp na jedną z trybun mieli też normalni kibice, ale chyba ani razu nie było kompletu. Tłukliśmy się tam kilkoma pociągami od Warszawy przez Wiedeń, jeszcze jakieś miasto i dopiero do tej wioski, gdzie mieszkało może za dwa tysiące ludzi, ale było warto. Przez siedem dni mieliśmy na wyciągnięcie dłoni wszystkich zawodników Realu – Raula, Pepe, Robbena, Robinho i całą resztę. Z każdym można było chwilę pogadać, zobaczyć masę treningowych gierek i poznać schematy gry. Przekonać się, kto się przykłada, a kto olewa, kto jest prawdziwym szefem, a kto tylko wykonuje polecenia. O dłuższym wywiadzie nie było mowy, bo na te trzeba było się umawiać wiele dni wcześniej za pośrednictwem rzecznika klubu, o czym nie mieliśmy zielonego pojęcia. Udało nam się zrobić tylko wywiad z Jerzym Dudkiem, który kojarzył nas z Internetu i sam ugadał tego rzecznika. Ale i tak nie mogła mnie spotkać większa frajda, bo nigdy nie przypuszczałem, że w wieku 19 lat będę dzień w dzień obcował z zawodnikami Realu.
Dostęp do zawodników mieliśmy zresztą nie tylko w czasie treningów. Piłkarze mieszkali w położonym na wzgórzu hotelu i swobodnie poruszali się po terenie całego ośrodka, na który wstęp miały też osoby z tymi stadionowymi akredytacjami. A to można było popatrzeć jak Higuain i Heinze kaleczą grę w tenisa, a to po drugiej stronie inni piłkarze machali kijami na polu golfowym, a z kolejnej mańki Guti odpoczywał sobie w restauracji. Któregoś dnia siadam tam na ławeczce przy tej restauracji, patrzę w prawo, a w moją stronę zmierza Baptista z talerzykiem w ręku i po chwili siada obok mnie. Kątem oka zerkam na ten jego talerzyk, a na nim kromka chleba i typowy, tłusty, niemiecki wurst polany jeszcze ketchupem i musztardą. Przyglądam się mu nieco zdziwiony, on patrzy na mnie, na talerz, a po chwili śmieje się i przytyka tylko palec do ust, żebym przypadkiem go komuś nie wydał. Przybiliśmy piątki i pozwoliłem mu delektować się tą kiełbasą w samotności. Tyle w temacie diety i zdrowego odżywiania. Ale takich abstrakcyjnych historii było tam multum.
Kiedyś o taką przygodę było chyba dużo łatwiej niż teraz?
Jasne, rok wcześniej w Irdning też byli nasi ludzie i przeprowadzili nawet wywiad z Ruudem van Nistelrooyem, bo wtedy panowała tam jeszcze większa swoboda w kontaktach z piłkarzami. Z nim w ogóle jest zabawna historia, bo już kilka dni wcześniej przypadkiem zrobiliśmy z nim coś na wzór wywiadu. Kiedyś YouTube i innego tego typu serwisy nie były w modzie, więc gdy przegapiło się mecz i chciało obejrzeć bramki, wcale nie było to takie proste. Ale u nas na stronie można je było pobrać dosłownie kilka sekund po spotkaniu i była nawet cała baza tych goli z poprzednich sezonów. Któregoś dnia dostajemy jednak maila w języku angielskim, w którym jakiś gość narzeka, że nie może pobrać którejś bramki, a na końcu podpisuje się jako brat Ruuda. Nikt z nas początkowo w to nie wierzył, ale sprawdziliśmy w sieci i niby wszystko się zgadzało. Uznaliśmy, że wykorzystamy sytuację i zapytamy, czy możemy wysłać mu serię pytań, a on pogada z bratem w naszym imieniu. Po kilku dniach przysłał maila z odpowiedziami, my wrzuciliśmy to na stronę, ale nadal nie było gwarancji, czy ktoś nie robi nas w konia, na szczęście Ruud potwierdził wszystko w Irdning. Jakoś z półtora roku później wywiad z nim przeprowadził też „Magazyn Futbol” i padło pytanie, czy chce powiedzieć coś kibicom z Polski i okazało się, że nas pamięta, bo odpowiedział, że na zgrupowaniach Realu w Austrii spotykał fanów z Polski, między innymi pasjonatów, którzy prowadzą stronę internetową o Realu w języku polskim.
Jak sprawa z tego typu wypadami ma się dziś?
Nadeszła druga era Florentino i wszystko się zmieniło. Real zaczął latać po Ameryce Północnej czy Azji, więc sama odległość stanowi już spore utrudnienie. A ponadto teraz nawet dziennikarzom trudno o swobodne kontakty z piłkarzami, bo mogę oglądać jedynie pierwsze 15 minut zajęć i tyle. Skończyło się też wspólne podróżowanie i mieszkanie w tym samym hotelu z drużyną czy przeprowadzanie mnóstwa wywiadów na wyłączność. Nie mogą już dostawać tego, co chcą, plus niezłych anegdotek do opowiadania, więc muszą je wymyślać lub z byle sytuacji tworzyć kilkugodzinne programy i sensacje. Niestety ucierpieli też kibice, którzy na takich obozach mogą ich zobaczyć co najwyżej przez pięć sekund, jak wbiegają na trening do zamkniętego ośrodka. Ale jest tak nie tylko latam, a przez cały sezon. Kiedyś w Madrycie było mnóstwo otwartych treningów dla kibiców, a teraz jest tylko jeden w roku, ale i tak wstęp na niego mają tylko socios (ponad 90 tysięcy tzw. oficjalnych kibiców i właścicieli klubu, którzy płacą składki – dop.) i ich dzieci.
Przed tymi wszystkimi tournée po Azji czy Stanach, Real zaraz po powrocie Florentino miał też grupowanie w Dublinie, gdzie chyba też byliście?
Tak, w 2009 roku, polecieliśmy tam, ale o jeden dzień zagapiliśmy się z akredytacjami. Myśleliśmy jednak, że będzie podobnie jak w Austrii, gdzie podchodziło się do budki pod stadionem, mówiło młodej pani, że jest z takiej i takiej redakcji, a ona pytała tylko ile akredytacji ma wydać. Jakby się nie udało, to zakładaliśmy, że chociaż posiedzimy sobie na stadionie w roli zwykłych kibiców. Gdzie tam! Real mieszkał i trenował w ośrodku otoczonym całą masą ochroniarzy i nie było mowy, żeby tam wejść, a piłkarzy nie dostrzegłoby się nawet przez teleskop. Znane nam wcześniej osoby z klubu też wzruszały jedynie ramionami i nie mogły nam pomóc, bo takie były nowe wytyczne. Wynikało to z tego, że kilka dni wcześniej do klubu trafili Cristiano, Kaka czy Benzema, a na treningi chciały się dostać setki ludzi i początkowo ich wpuszczano, ale po paru dniach tłumy były tak liczne, że zabarykadowali się na cztery spusty, akurat gdy my dotarliśmy do Irlandii. Próbowaliśmy jeszcze kontaktować się z klubem, ale nikt nie mógł nic poradzić – proces akredytacyjny dawno zamknięty i tyle, sorry guys. Podjęliśmy jeszcze dwie czy trzy próby wejścia do tego ośrodka, ale nie było mowy o przejściu nawet pierwszej linii ochroniarzy, więc daliśmy sobie spokój i skupiliśmy na piciu Guinnessa w dublińskich pubach.
A jak wspominasz swój pierwszy mecz na Bernabeu?
Jako super przygodę. To był 2009 rok i pojechaliśmy do Madrytu prawie całą redakcją, która liczyła wtedy ponad 20 osób. Real grał z Almeríą i sam mecz nie zapadł mi szczególnie w pamięci, bo nie był specjalnie pasjonujący. Real wygrał 3:0, a na trybunach raczej panował piknik. Największe wrażenie robiło jednak coś innego – pierwsze wejście na zupełnie puste Bernabéu. Pamiętam tylko dreszcze, które po mnie przeszły, gdy weszliśmy na stadion i z góry można było zobaczyć go w całej okazałości. Dostojność i majestatyczność aż biły po oczach, ale przede wszystkim było czuć, że ten stadion oddycha historią. I choćbyś o tym nie wiedział, to podświadomie wiedziałbyś, że tu działy się kiedyś wielkie rzeczy i że po tym stadionie biegali najwięksi w historii – Di Stéfano, Juanito, Santillana, Redondo, Zidane czy Raúl. Niezapomniane uczucie.
Czego ci brakuje, by stwierdzić, że kibicowsko czujesz się spełniony?
Szczerze to nie wiem. Mógłbym ci powiedzieć, że finału Ligi Mistrzów, ale nie traktuje tego jako jakiś życiowy cel. Na pewno w przyszłości chciałbym się przeprowadzić do Madrytu, ale na dziś nawet o tym poważnie nie myślę.
Wyobrażasz sobie, że w wieku, dajmy na to, 40 lat pisanie dla RealMadryt.pl, jeżdżenie na zloty i tego typu rzeczy wciąż będą stanowiły twoje główne zajęcie w życiu. Nie boisz się, że któregoś dnia po prostu się wypalisz i stwierdzisz, że czas zacząć “normalne życie”?
A czym w tych czasach jest “normalne życie”? Internet otwiera tyle możliwości, że postrzeganie tego “normalnego życia” ewoluuje z roku na rok i pozwala na coraz więcej. Ludzie zarabiają pisząc blogi, robiąc amatorskie filmy na YouTube czy właśnie prowadząc internetowe strony. Nie chcę też zastanawiać się, jak będzie wyglądało moje życie za ponad 10 lat, bo nigdy nie byłem typem gościa, który chciał mieć w życiu wszystko zaplanowane i być w jakimś sensie zawodowo ustabilizowany, bo to pułapka, który nie pozwala na rozwój. Wolę myśleć o tym, co będzie jutro, za tydzień, miesiąc, maksymalnie za rok i zastanawiać, jak dalej pchnąć to życie, żeby w dalszym ciągu sprawiało mi taką sama lub jeszcze większą satysfakcję. W dalszej perspektywie mogę jedynie myśleć o marzeniach, ale z wiekiem nauczyłem się, że one z czasem przychodzą same, bo przecież nie planowałem tego, że w młodym wieku poznam całą kadrę Realu lub będę dopingował swój zespół na Camp Nou. Mogłem tylko o tym pomarzyć.
Zastanawiasz się czasami, jak w ogóle wyglądałoby twoje życie bez Realu?
Czasami tak, ale w sumie trudno mi cokolwiek wymyślić, bo od dziesięciu lat Real układa mi każdy dzień życia. Nigdy nie wyobrażałem sobie siebie tyrającego od rana do wieczora za biurkiem w jakiejś korporacji i już od liceum dążyłem do tego, żeby móc w pełni poświęcać się temu, co mnie w życiu napędza. I mimo że pewnie nigdy nie zbiję na tym fortuny i nie zostanę milionerem, to takie życie i tak zajebiście mnie cieszy, bo mogę robić to, co lubię i mieć przy tym czas dla znajomych i przyjaciół.
A jak oceniasz dzisiaj szanse Legii?
Jeśli przez lata czegoś nauczyło mnie kibicowanie Realowi, to na pewno tego, żeby nikogo nie lekceważyć i do każdego rywala podejść z szacunkiem. Ale niestety nauczyło tylko mnie i część innych kibiców, bo dla piłkarzy nadal nie jest to takie oczywiste. Dziesiątki razy widziałem, jak Real frajersko przegrywał lub remisował wyjazdowe mecze z teoretycznie dużo słabszymi przeciwnikami, bo po kilku minutach większości nie chciało się nawet biegać. Ba, jeśli Ramos tuż po półfinale Ligi Mistrzów potrafił wyjść do dziennikarzy i przyznać, że zabrakło im nastawienia, to jak oni mają być w pełni zmotywowani i skupieni na meczu z Legią, jeszcze bez presji ze strony kibiców? Tu nie pomógłby nawet Al Pacino, gdyby wykrzyczał do nich swoją przemową z „Męskiej gry”. Wielu ekspertów z Polski już przed meczem w Madrycie zastanawiało się, ile goli załaduje Cristiano i czy Real wygra wyżej niż Borussia. Teraz retoryka jest podobna, a nie zdziwię się, jak tym razem skończy się maks jedną czy dwoma bramkami różnicy, a przy sporym szczęściu Legii może nawet remisem.
Serio? Ty na pewno jesteś za Realem?
Po prostu wiem, jak grają z takimi drużynami na wyjazdach. Oczywiście przy założeniu, że przeciwnik wypluwa na boisku płuca, ma siły, żeby jeździć na dupie przez 90 minut i tego typu frazesy, które faktycznie trzeba wcielić w życie. Zresztą, choćby rok temu grali z najsłabszym w grupie Malmö, gdzie na wyjeździe wygrali 2:0, ale drugą bramkę Ronaldo wcisnął dopiero w 90. minucie. Dwa lata temu pokonali 2:1 Łudogorec, ale Bułgarzy nawet prowadzili i dopiero pod koniec Benzema zrobił swoje. Jeszcze wcześniej z Kopenhagą też nie było pogromu i skończyło się skromnym 2:0. Wiadomo, że Legia to prawdopodobnie najsłabszy rywal Realu w Europie w ostatnim dziesięcioleciu, ale od takiego Malmö czy Łudogorca nie dzielą jej raczej lata świetlne.
Wynik z Madrytu nie będzie jakimkolwiek czynnikiem motywującym, żeby tym razem ograć Legię do zera i bardziej przekonywająco?
Dlaczego? Trzeba uzmysłowić sobie jedno – pierwszy mecz zupełnie inaczej odebrano i przedstawiono w Polsce i zupełnie inaczej w Hiszpanii. U nas generalny pogląd był taki, że obeszło się bez wstydu, Legia zaprezentowała się przyzwoicie, stwarzała sobie okazje i momentami grała jak równy z równym. Tam optyka była inna i wszystko sprowadzało się do tego, że Real przespacerował sobie bez udziału rywala i nawet się przy tym nie spocił. Każdy może to oceniać jak chce, ja mimo wszystko jestem bliższy temu, że Real zupełnie zlekceważył Legię i nawet przez sekundę nie grał na 100% możliwości. Teraz dam sobie rękę uciąć, że będzie podobnie i na 30 minut przed meczem taki Marcelo nie będzie nerwowo upewniał się, na którą nogę schodzi Kucharczyk, a prędzej wyskoczy ci powiadomienie, że polubił pięć nowych zdjęć na Instagramie.
No nie powiesz mi, że taki Cristiano nie będzie nabuzowany, żeby nastrzelać im tuzin goli, bo był już taki w pierwszym meczu.
A kiedy on nie jest nabuzowany? Nawet gdyby Real grał jutro z Laktozą Łyszkowice czy Borutą Zgierz to nie przypuszczam, żeby przez głowę zaczęły przechodzić mu myśli, że może lepiej nie forsować, czasem się zatrzymać i nie próbować walić na bramkę z każdej pozycji. Ten typ już tak ma, ale jego problem polega obecnie na tym, że gdyby nie nazywał się Cristiano Ronaldo, to większość ostatnich meczów przesiedziałby na ławce, bo nie pamiętam, żeby kiedykolwiek był w tak słabej formie. W końcu odpali na dobre, bo zawsze odpala i hattrick z Alavés na pewno jest dobrym prognostykiem, ale nie mam przekonania, czy to już faktycznie ten moment. Teraz może mu też braknąć wsparcia, bo reszta na pewno podejdzie do tego meczu ze zdecydowanie chłodniejszymi głowami i chęcią wygrania jak najmniejszym nakładem sił. Tym bardziej że w niedzielę znów trzeba będzie wyjść na boisko, a przez kontuzje Ramosa, Pepe, Modricia i Casemiro większe rotowanie składem jest nieco ograniczone.
Rozmawiał Janusz Banasiński