Reklama

Śmierć w futbolu – przypadki tych, którzy grać kończyli przedwcześnie

redakcja

Autor:redakcja

01 listopada 2016, 11:40 • 8 min czytania 0 komentarzy

Podobno jedyną rzeczą, która nie udała się Bogu przy tworzeniu świata była starość, choć równie dobrze można tak powiedzieć o jeszcze jednej kwestii – tragicznej śmierci. Niespodziewana, niesprawiedliwa, nie da się do niej przygotować, a swoje żniwo zbierała także na boiskach piłkarskich.

Śmierć w futbolu – przypadki tych, którzy grać kończyli przedwcześnie

Na przełomie XIX i XX wieku trudno było jednak zapobiegać niebezpiecznym wypadkom oraz leczyć ich skutki ze względu niski na poziom medycyny. Przykładów jest wiele – biorąc pod uwagę te związane z urazami mechanicznymi, na przykład po brutalnych faulach, jak i te wywołane chociażby panoszącymi się wówczas epidemiami. Z całego wachlarza można wymienić przypadki śmiertelne ze względu na pęknięcie jelita, czego w 1889 roku doznał William Cropper ze Staveley FC (był to pierwszy zanotowany incydent tego typu), infekcję będącą efektem złamania ręki przez Joe Powella z Arsenalu, niewykryte zapalenie płuc, jak u Franka Levicka z Sheffield United, czy nawet tyfus, który pokonał Rafaela Moreno Aranzadiego, znanego jako „Pichichi”. Takich sytuacji dałoby się znaleźć więcej, nie potrzeba wiele trudu by się do nich dokopać.

Nieszczęśliwa miłość

Na ich tle jednak szczególnie wyróżnia się przypadek Abdóna Porte, który postanowił odebrać sobie życie na murawie Gran Parque Central, czyli stadionie Nacionalu. Barwy Los Bolsos reprezentował przez siedem lat dzięki czemu stał się prawdziwą klubową legendą, pierwszoplanową postacią drużyny. Zwrot akcji nastąpił w 1918 roku, gdy dyrektorzy postanowili sprowadzić na jego miejsce innego piłkarza, Alfredo Zibechiego. Obsesyjnie zakochany w Nacionalu Porte nie potrafił pogodzić się z tym, że nie jest już niezastąpiony. Przytłoczony depresją Urugwajczyk wyszedł po angielsku z jednej z pomeczowych imprez, po czym udał się na Gran Parque Central.

Po kilku godzinach jego ciało znalazł pies greenkeepera, Severino Castillo, prawdopodobnie wyczuwając wciąż świeży zapach krwi. Przy ciele Porte, oprócz rewolweru i kałuży krwi, leżały także króciutkie liściki pożegnalne, w tym jeden zaadresowany do jego ukochanego klubu: Nacionalu, choćbym obrócił się w proch, jako proch wciąż będę Cię kochać. Nie zapomnę w jednej chwili tego wszystkiego, co było mi tak bliskie. Żegnaj na zawsze!” Ówczesny dyrektor klubowy podkreślał związek byłego już piłkarza z Los Boisos: „Nacional był dla niego wszystkim. Kochał ten klub tak mocno jak każdy wierzący kocha Boga, jak prawdziwy patriota kocha ojczystą flagę”. Do dziś zachodnia trybuna na Gran Parque Central nosi jego imię.

Reklama

Dług każdego bramkarza

Na początku lat trzydziestych Jimmy Thorpe był jednym z najlepiej zapowiadających się bramkarzy. W Sunderlandzie, klubie swojego życia, zadebiutował mając 17 lat, a przez następne sześć rozegrał w nim 123 mecze. Liczba ta na pewno powiększyłaby się jeszcze kilkukrotnie, gdyby nie fatalny wypadek podczas meczu z Chelsea, który odbywał się 1.02.1936r. Podczas jednej z akcji obrońca podał mu piłkę i wydawało się, że nic groźnego w tej sytuacji stać się nie może. Interweniujący Thorpe, choć złapał futbolówkę, przyjął niestety dwa, jak się okazało potem, śmiertelne ciosy: w głowę i klatkę piersiową. Rywal chciał mu w ten sposób wybić piłkę z rąk, co wówczas nie zabraniały przepisy. Po tym incydencie Jimmy dokończył mecz, nie było ku temu przeciwwskazań. Cztery dni później trafił do szpitala, gdzie zmarł na skutek cukrzycy oraz… obrażeń na sercu, jakich doznał poprzez wcześniej wspomniane starcie.

Ten tragiczny koniec kariery Thorpe’a doprowadził jednak do niemal rewolucyjnej zmiany w przepisach – odtąd każdą próbę wybicia futbolówki z rąk bramkarza traktowano jako faul, a nie zwykłą okazję do odebrania piłki. Świat futbolu jaki znamy dziś ma zatem wobec niego spory dług wdzięczności, bo to właśnie dzięki wychowankowi Sunderlandu golkiperzy są praktycznie nietykalni.

Czarne Koty w tym samym sezonie zdobyły FA Cup, lecz medal za zasługi Jimmy’ego otrzymała już tylko jego żona. Kiedy 75 lat później odbył się mecz pomiędzy Chelsea a Sunderlandem, piłkarze obu drużyn założyli specjalne opaski chcąc uhonorować go i uczcić jego pamięć.

Ofiary natury

Erik Jongbloed nie był tak utalentowanym bramkarzem jak jego ojciec Jan, który z sukcesami grał w DWS Amsterdam, FC Amsterdam czy reprezentacji Holandii. Miał natomiast równie wielką pasję do piłki, dlatego też postanowił kontynuować rodzinną tradycję i samemu został golkiperem. Występował zresztą w tym samym zespole co jego ojciec, czyli DWS, jednak już po jego przejściu na status amatorski.

Reklama

23.09.1984 roku pogoda stopniowo się psuła – kolejno chmurzyło się, zaczęło padać, w końcu też przyszła i burza. Mecz jednak nie został odwołany. Obie drużyny zaraz po rozgrzewce wyszły na boisko, ustawiły się i zaczęły grać. Na meczu byli obecni bliscy młodego bramkarza – jego dziewczyna oraz siostra z chłopakiem. Początkowo nie zorientowali się co się dzieje, lecz zaraz potem dojrzeli to co reszta zebranych fanów. Erika Jongbloeda raził piorun. Jego kolega z drużyny, Rob Stenacker, tak wspominał całą sytuację: „Tuż przed momentem, gdy piorun uderzył, odszedłem z pola karnego.” Zawsze to Rob wznawiał od bramki, jednak tym razem Jongbloed sprzeciwił się mu, postanawiając samemu wprowadzić futbolówkę do gry. „To uratowało moje życie. Może zabrzmię jak egoista, ale cieszę się, że tak postąpiłem. Byliśmy z sześć czy siedem metrów od niego. Nagle usłyszeliśmy wybuch, fala powietrza jaka wytworzyła się pod ciśnieniem odrzuciła nas, a potem zauważyłem jak po boisku toczy się kula ognia.” Niemal w tej samej chwili z trybun rozległy się wrzaski oraz histeryczny płacz. „Ten krzyk prześladuje mnie do dziś” – podkreśla Stenacker. „W miejscu, w którym stał Erik była tylko chmura dymu. Zupełnie tak jakby jakiś iluzjonista postanowił sprawić, by zniknął.”

erik jonbloed_4dfoot.com

Erik Jongbloed

W 2002 roku doszło do równie nieprawdopodobnych wydarzeń. Hernán Gaviria oraz Giovanni Córdoba wraz ze swoją drużyną (Deportivo Cali) odbywali sesję rutynową treningową, ćwiczyli w parze, gdy nagle zostali porażeni piorunem. Mimo błyskawicznej interwencji klubowych lekarzy nie udało się ich uratować – Gaviria zmarł na miejscu, natomiast Córdoba trzy dni później, w szpitalu, na skutek rozległych oparzeń.

Numerologia i głupi kawał

Przełom lat 60. i 70. nie był najlepszym czasem dla FC Porto ponieważ w tym okresie Smoki zdobyły tylko jeden tytuł – Taça de Portugal w 1968 roku. Członkiem ówczesnej drużyny i jej kluczowym zawodnikiem był środkowy pomocnik Fernando Pascoal Neves, znany szerszej publiczności jako Pavão, wychowanek klubu, a prywatnie również jego wielki fan.

Sezon 1973/74 był dla Porto szansą na przełamanie. Prezentowali się całkiem nieźle, cały czas siedzieli na ogonie Benfiki oraz Sportingu. I wszystko szło zgodnie z planem aż do meczu z Vitórią Setubal, podczas którego wcześniej wspomniany Pavão doznał ataku serca. Portugalczyka co prawda szybko przewieziono do pobliskiego szpitala, ale na nic zdała się reanimacja – półtorej godziny później zmarł. Co jest niezwykłego w jego przypadku? Należy zwrócić uwagę na niezwykły zbieg okoliczności związany z liczbami; Neves doznał ataku w 13 minucie spotkania, rozgrywanego w ramach 13. kolejki ligowej, 13 dnia miesiąca (choć niektóre źródła podają, że miało to miejsce trzy doby później).

Tragiczną, aczkolwiek w niecodziennych okolicznościach, śmierć poniósł także włoski piłkarz Luciano Re Cecconi. W styczniu 1977 roku postanowił on zapewnić swojemu znajomemu właścicielowi lombardu, Roberto Tabochiniemu, trochę mocniejszych wrażeń. Wpadł bowiem na pomysł, iż zaimprowizuje napad na sklep swojego przyjaciela. Wraz z kolegą z drużyny, Pietro Ghedinim, przebrali się, zabrali ze sobą fałszywą broń palną, po czym wtargnęli do lokalu. Nie wiedzieli jednak, że na lombard Tabochiniego kilka dni wcześniej również napadli złodzieje. Pech sprawił, że tym razem jego właściciel przygotował się na podobną okoliczność. Kiedy dwaj zawodnicy Lazio realizowali przygotowany żart, nagle Roberto wyciągnął shotguna i wycelował w Re Cecconiego. Luciano jednak sądził, że znajomy rozpoznał go, więc nadal symulował napad, co okazało się tragiczne w skutkach. W końcu Tabochini pociągnął za spust i śmiertelnie ranił Luciano w klatkę piersiową z bliskiej odległości. Leżąc postrzelony na podłodze lombardu Re Cecconi wypowiedział swoje ostatnie słowa: „To był tylko żart, tylko żart…” Piłkarz nie miał szans. Pół godziny później umarł w szpitalu San Giacomo. Sam Roberto Tabochini nie został jednak skazany, ponieważ uznano, iż działał w obronie własnej, a do tego nie był świadomy właściwych motywów napadu.

Trumna Re Cecconiego i fani Lazio_forzaitalianfootball.com

Trumna Re Cecconiego

Ku pamięci i prewencji

Powyżej opisane przypadki są oczywiście tymi najbardziej niecodziennymi. Większość tragedii jednak dotyczy kwestii bardziej przyziemnych i naturalnych. Statystycznie ponad połowa wynikła z różnych niewykrytych wad serca, które niestety przypominały o sobie zbyt wcześnie. Pamiętamy przypadki Miklósa Fehéra z Benfiki, Antonio Puerty z Sevilli czy Daniego Jarque z Espanyolu. A to tylko wierzchołek góry lodowej. Na szczęście dziś można zrobić coś więcej niż tylko upamiętnić zmarłych.

Był 24 października 2010 roku, gdy Salamanca podejmowała Betis w ramach 9. kolejki Segunda División. Jednak znów to nie wynik okazał się kwestią pierwszorzędną. W 60. minucie spotkania pomocnik gospodarzy, Miguel García przykucnął na chwilę by zawiązać but, po czym wstał, przeszedł kilka kroków i upadł bezwładnie na twarz. Do akcji szybko wkroczyli lekarze obu ekip, ale ze swoim tradycyjnym sprzętem niewiele by zdziałali. Dopiero jeden z ratowników, który przybiegł ze specjalną walizeczką, uratował życie Garcii.

Co w niej było? Odpowiedź jest prosta – defibrylator. Nauczone na przykładzie Antonio Puerty władze LFP wydały zarządzenie dotyczące konieczności posiadania na wyposażeniu takich właśnie przenośnych urządzeń, aby szybciej móc reagować na podobne przypadki. Od tamtego czasu każdy klubowy sztab medyczny musi go posiadać. Kto wie, być może jeszcze nie raz takie zapobiegawcze działania uratują komuś życie? Oczywiście, byłoby najlepiej, gdyby tego typu wypadki w ogóle się nie zdarzały, ale to niestety jest niemożliwe. Powinno się natomiast robić wszystko, żeby minimalizować wszelakie ryzyko, chociażby poprzez jeszcze dokładniejsze badania lekarskie, czy właśnie dzięki ustanawianiu przepisów takich jak ten dotyczący przenośnych defibrylatorów. Niech przeżywanie emocji będzie częściej związane z samą grą, a nie walką o życie naszych idoli.

MARIUSZ BIELSKI
(Artykuł ukazał się wcześniej w e-magazynie portalu sofasport.pl)

Najnowsze

Piłka nożna

Rząd chce kobiet w zarządzie PZPN, PZPN się śmieje. Nitras, Kulesza i wolta klubów

Szymon Janczyk
3
Rząd chce kobiet w zarządzie PZPN, PZPN się śmieje. Nitras, Kulesza i wolta klubów
Ekstraklasa

Rocha: W Brazylii jest ciężko. Byłem na testach, a trenerzy na mnie nie patrzyli

Kamil Warzocha
0
Rocha: W Brazylii jest ciężko. Byłem na testach, a trenerzy na mnie nie patrzyli
Boks

Najmłodszy mistrz, skazaniec, bankrut. Przełomowe momenty w życiu Mike’a Tysona

Błażej Gołębiewski
0
Najmłodszy mistrz, skazaniec, bankrut. Przełomowe momenty w życiu Mike’a Tysona

Komentarze

0 komentarzy

Loading...