Chyba najgorzej stałoby się, gdyby po pięciu latach oczekiwania kibice z Trójmiasta dostali ciężkostrawny mecz, a przecież zdajemy sobie sprawę, że spotkania derbowe potrafią takie być. Dużo walki, mało piłki i czasem człowiek może pomyśleć, że przyszedł na MMA, a nie zaś na futbol. Wczoraj obejrzeliśmy jednak kawał dobrego meczu i spędziliśmy świetnie wieczór, który z kilku względów zapamiętamy na długo.
*
– Kurwa, już ich mieliśmy, zabrakło tej jednej akcji.
– Szkoda, ale i tak dali radę.
Mówili między sobą gdyńscy kibice opuszczając stadion po wczorajszych derbach. Widać było jak bardzo chcieli tego zwycięstwa i jak bardzo go potrzebowali, najnowsza historia spotkań z Lechią nie jest dla nich najprostsza, a i poprzednie spotkania ligowe nie napawały optymizmem. Mimo tego miasto żyło tym spotkaniem, wywieszono flagi z herbem Arki, trudno było wejść wieczorem do pubu i nie usłyszeć gdzieś pytania „czy idziesz w niedzielę na derby?”
Arka niewątpliwie zrobiła postęp od ostatniego spotkania z Lechią, czyli tego z sezonu 10/11. Wtedy pamiętamy, że żółto-niebieskie barwy ubierali piłkarze zza granicy, którzy w większości raczej w dupie mieli czy Gdynia utrzyma się w Ekstraklasie, czy też może spadnie z ligi i cześć. Dziś, nie dość, że w nowej ekipie udało się zatrudnić wartościowych obcokrajowców, to jeszcze obok nich grają ludzie, którzy wiedzą co to znaczy być piłkarzem Arki Gdynia. Na przykład Siemaszko, Nalepa, Sobieraj, plus trenerem jest Niciński, czyli historia romantyczna kompletnie. Udało się zebrać ludzi z porządnym charakterem do tego klimatu, co było widać choćby w wypowiedziach przedmeczowych.
– Zagramy jeszcze derby, jeśli tylko Lechia utrzyma się w lidze – zaczepia Siemaszko.
– Derby to będzie zwykły ligowy mecz – stwierdza Nunes.
Jasne, w Lechii też są ludzie, dla których klub nie jest tylko kolejnym miejscem pracy, ale taki Wiśniewski i Bąk grają incydentalnie, albo wcale. I nie zrozumcie tego źle, to nie jest coś za co należy winić gdańszczan, po prostu taką wybrali drogę – chcą sukcesu tu i teraz, mają pieniądze, by kupować wyróżniających się graczy w naszej lidze, więc trudno się oburzać, że rzeczywiście tak robią.
Piłkarze sprowadzani do Gdańska dają bowiem jakość. To co wyprawia ostatnio Peszko jest prawdziwie niepojęte, jeszcze niedawno zatrzymałby go byle boczny obrońca z Ekstraklasy, a dziś pomocnik Lechii wylewa sobie asfalt pod autostradę do bramki gdzie mu się żywnie podoba. Tak było i wczoraj, Peszko robił wiatr często i gęsto, zaliczył asystę, wygrał głosowanie na Plusa Meczu w Canal+. Do tego dodajcie Krasicia, braci Paixao (choć irytujących wczoraj niemiłosiernie), Milę, Chrapka, Wolskiego, Kuświka, Sławczewa… Jakość wylewa się z każdego kąta tej ekipy.
I to było wczoraj widać. Nie ma sensu ukrywać, że poziom piłkarski jest dziś wyższy w Gdańsku. Żaden wstyd to przyznać, klasę rywala doceniał choćby Niciński na konferencji prasowej. – Nie oszukujmy się. Środkowa linia Lechii to klasowi zawodnicy. Wiedzieliśmy z kim się zderzamy. To dla nas punkt zdobyty. Myśmy gonili, wyrównaliśmy, a mogliśmy stracić bramkę na 0:2. To nic innego jak realna sytuacja, dobrze, że Arka ma trenera z głową na karku zamiast takiego, który przekonywałby o wyższości gdynian, którzy mieliby to spotkanie wygrać 4:0 z palcem w nosie.
Lechia przeważała piłkarsko, ale jakkolwiek oklepanie to zabrzmi – graliśmy derby, a nie zwykłą potyczkę ligową. Gadanie, że ten mecz rządzi się swoim prawami, akurat w przypadku starcia dwóch największych rywali jest prawdziwe. Atmosfera była wspaniała – poza pewnymi incydentami o których później – i to niosło gdynian. Pierwsze dwadzieścia minut mieli świetne, to oni prowadzili spotkanie, grali pewnie gdzieś w okolicach 110 % swoich możliwości i tak naprawdę mogli prowadzić 2:0, ale pudłował Szwoch i Sołdecki. Szczególnie ten drugi powinien choćby trafić w bramkę. Gospodarze wrzucili wyższy bieg, starali się narzucić duże tempo rywalowi, ale nic nie wpadło i w pewnym momencie zatracili pewność siebie. Można mówić – zapominamy o przeszłości, liczy się tylko dziś i tylko ten mecz, ale w głowie piłkarzowi pozostaje, że w poprzednich spotkaniach został skarcony. Choćby mecz z Pogonią Szczecin – tam też Arka przycisnęła, ale straciła dwie bramki, jedną głupszą od drugiej. Tu – to samo. Wrzutka, gol Marco Paixao i pewność siebie zostaje pogrzebana.
Lechia przejęła kontrolę i powinna prowadzić nawet 3:0. Pokazywała jakość w tyle i środku pola, lecz już pod bramką zawodził chociażby strzelec bramki dającej prowadzenie. Nawet jeden gol więcej Portugalczyka zamknąłby to spotkanie, jednak ten nie padł i Arka, którą niosły trybuny, dała jeszcze więcej z wątroby, trafiając po wrzucie z autu. – Myślę, że gdyby nie specyfika derbowa tego meczu, gdzie było gorąco na trybunach, a na murawie czasem aż nadmiar walki, to ten mecz wygralibyśmy zdecydowanie – powiedział po spotkaniu Peszko jakby potwierdzając tezę, że serce do gry może dorównać umiejętnościom.
Przypominamy jaki dźwięk wydaje helikopter, gdybyście jakimś cudem po drugiej połowie – w której dał długi koncert – zapomnieli.
*
Po spotkaniu prezes Pertkiewicz wyglądał na mocno zadowolonego, ale tak naprawdę dziś nie wiadomo co ten wynik oznacza dla Arki. Wyciągnęli remis i należą się brawa, jednak fakty są takie, że to piąty ligowy mecz bez wygranej gdynian, a szósty, jeśli dodać Puchar Polski. Czy to kryzys, czy jeszcze dołek – nomenklatura nie jest ważna, żółto-niebiescy punktują gorzej niż na początku sezonu. Może się jednak okazać, że ten zwycięski remis naładuje im baterie na nowo.
Lechia natomiast dalej realizuje swój plan, licząc to spotkanie i wcześniejsze z Piastem, rozgrywa właśnie serię pięciu spotkań w Trójmieście i wciąż może sięgnąć w nich po aż 13 punktów, co w kontekście walki o mistrzostwo (chyba nie ma już co kryć, że taki jest cel), może się okazać kluczowe.
Co wiemy na pewno: dobrze, że derby wróciły. Bez nich było jakoś tak pusto, Arka i Lechia potrzebują siebie nawzajem, bo rywalizacja będzie ich napędzać.
*
Naturalnie osobny akapit należy się temu co działo się na trybunach w czasie meczu. Jasne, nikt nie myślał, że kibice obu zespołów złapią się za ręce i zaczną śpiewać miłosne pieśni, ale chyba jednak pewna granica dobrego smaku została przekroczona. Temat rac jest stary jak świat i wiele osób chciałoby doprowadzić do kompromisu, w którym odpalanie tych świecidełek byłoby dozwolone pod pewnymi warunkami, jednak decydujący o prawie muszą widzieć, że mają z kim o tym kompromisie rozmawiać. Co tu dużo kryć, obrazki z wczoraj na pewno nie pomogą i ci, którzy do rac mają stosunek całkowicie negatywny dostali do ręki całą karetę mocnych argumentów. Można mówić, że race są absolutnie bezpieczne, ale sorry – gra w dwa ognie już bezpiecznie nie wygląda w ogóle:
Mecz się jeszcze nie zaczął, a niektórym już przygrzało. pic.twitter.com/arGX0ZA6cY
— Weszło! (@WeszloCom) 30 października 2016
No, trochę cyrk. Nie każda z osób siedzących obok sektora gości miała ochotę rzucać się racami, a tym bardziej nikt z postronnych nie chciał zastanawiać się, czy chwila nieuwagi będzie go kosztować dostanie w cymbał środkiem pirotechnicznym. Bezmyślność kibiców to jedno, ale trzeba też zwrócić uwagę, że sektor Lechii nie był zabezpieczony na mur beton – niby są dwie siatki, ale jak widać nie do końca spełniały one swoje założenia.
Będzie więc sporo sprzątania, bo gdy gola strzelał Marco Paixao na murawie wylądowały fragmenty plastikowych krzesełek, a gdańscy fani zostawili po sobie taki prezent:
W każdym razie, te wszystkie zdjęcia i filmy to niestety kolejna część tezy, że kibicom nie wolno specjalnie ufać, bo dasz im palec to wezmą całą rękę. A nie bądźmy też hipokrytami, oprawy przez nich prezentowane są naprawdę efektowne i gdyby pójść z nimi na wojnę, to dostaniemy w zamian mecz siatkówki na Uniwersjadzie, a tego przecież nie chcemy. Żeby jednak oglądać to…
…musielibyśmy się dogadać, żeby nie oglądać wcześniejszych obrazków. Natomiast dogadać się nie możemy od dawien dawna i światełka w tunelu nie widać.
*
Na razie to jednak zostawmy, niech te parę głupot nie zasłoni nam tego, że wczoraj oglądający derby Trójmiasta spędzili naprawdę miły wieczór. Co w tym wszystkim najlepsze – na kolejny nie trzeba będzie czekać pięciu lat.