W funkcjonowaniu drużyny piłkarskiej przychodzi czasem taki moment, że zareagować muszą kibice. We Wrocławiu wiedzą o tym aż za bardzo (słynne ściąganie koszulek z piłkarzy), więc spodziewamy się, że i tym razem przejdą do konkretów. Kibicom z Dolnego Śląska zalecamy szybkie zorganizowanie ekipy, ustawienie się na rogatkach miasta i wypatrywanie nadjeżdżającego od strony Lublina zielonego autokaru. A kiedy ten już nadjedzie, trzeba przystąpić do radykalnych działań. Należy go kategorycznie NIE WPUSZCZAĆ.
Otóż piłkarze Śląska mają dziwną przypadłość: potrafią grać tylko w delegacji. Nie mamy pojęcia, czy przygnębia ich tak fakt, że w ich mieście na oglądanie ich w akcji średnio ma ochotę nawet pies z kulawą nogą, czy może to efekt tego, że lepiej czują się w grze z kontry. Rzeczywistość jest jednak taka, że dla dobra stolicy Dolnego Śląska, należy zakazać lokalnej drużynie grania na Stadionie Miejskim.
Spójrzmy zresztą na suche liczby:
Śląsk Wrocław w domu: 0 wygranych, 4 remisy, 3 porażki (4 pkt), bilans bramek 4-10,
Śląsk Wrocław na wyjazdach: 4 wygrane, 2 remisy, porażka (14 pkt), bilans bramek 13-5.
Te liczby windują wrocławian oczywiście na czoło tabeli wyjazdowej.
Dziś Śląsk – szczególnie w pierwszych dwóch kwadransach – dał taki koncert, że aż musieliśmy się podszczypywać, czy to faktycznie drużyna Mariusza Rumaka. Każda z bramek była na swój sposób magiczna, każda miała w sobie choćby znamiona spektakularności. Pierwsza – bezbłędny wolny Morioki. Druga – fantastyczny strzał Bilińskiego zza pola karnego. Trzecia – gol Grajciara po asyście Prusaka poprzedzony efektywnym zgubieniem obrońcy przez Alvarinho (wreszcie dobry mecz). Co tu kryć – po kim jak po kim, ale po Śląsku na pewno nie spodziewalibyśmy się takiego koncertu.
Powtórzmy za stereotypowym piłkarzem Ekstraklasy: szybko strzelone trzy bramki ustawiły ten mecz. Śląsk Wrocław przytomnie stwierdził, że teraz już trzeba robić tylko tło, na co Górnik dysponował takim zestawem ripost, jak małomówny wuj przy świątecznym stole. Bonin grał jak nie Bonin, Piesio irytował niechlujstwem, Pitry czuł się na środku ataku jak Wiesiek spod nocnego w polskiej stolicy mody. Brakowało atutów, a im bliżej końca, tym bardziej brakowało też wiary. Piłkarze grali z takim animuszem, jakby byli przekonani, że prędzej zapełnią kiedyś stadion w Lublinie, niż złapią jakiś kontakt z rywalem.
Efekt: kolejna wesoła podróż ekipy Śląska do swojego miasta. Kibice, bierzcie sprawę w swoje ręce. Nie można bezczynnie czekać na kolejne 0:0 u siebie w beznadziejnym stylu.
Fot. FotoPyK