Jeśli mielibyśmy wskazać najlepszego bramkarza w historii reprezentacji Holandii, bardzo możliwe, że nasze palce pokierowalibyśmy na Edwina van der Sara. Trzeba powiedzieć wprost: to legenda kadry Oranje i czerwonej części Manchesteru, a zarazem modelowy przykład na słuszność powiedzenia, że bramkarz jest jak wino – im starszy, tym lepszy. Zbliżająca się czwórka z przodu przy podawaniu wieku absolutnie nie przeszkadzała mu w tym, by zaliczać kolejne sezony życia. Zakończył karierę w wieku 40 lat, ale gdyby tylko chciał, mógłby ją ciągnąć jeszcze przez rok, dwa, kto wie, może nawet więcej. I wydaje się, że wcale nie byłoby to odcinanie kuponów.
Dwa razy wygrał Ligę Mistrzów. Pierwszy raz – z Ajaksem w… 1995 roku. W Amsterdamie van der Sar spędził dziewięć lat, zaliczył 250 spotkań, na krajowym podwórku wygrał wszystko, co było do wygrania i to kilkukrotnie. Mało kto pamięta, ale następnym przystankiem Holendra tuż po wyjeździe z ojczyzny był Juventus. Stamtąd ostatecznie wygryzł go Buffon, ale paradoksalnie Włoch wyświadczył tym samym van der Sarowi niemałą przysługę. Przyspieszył najlepszą decyzję jego życia: wyjazd na Wyspy.
Po latach kibice pamiętają go głównie z Manchesteru United, gdzie dokonywał rzeczy niemożliwych. Niewiarygodny refleks, niewiarygodna gibkość, a przy tym spokój, którym zaraziłby nawet największych raptusów w stylu Diego Simeone. Jako jeden z pierwszych bramkarzy na świecie miał świadomość, jak ważna dla bramkarza jest gra nogami i opanował ten element niemalże do perfekcji.
Dziś van der Sar obchodzi 46. urodziny. Myślicie, że już dawno wybił sobie piłkę z głowy? A gdzie tam. Rok temu wystąpił w jeszcze jednym oficjalnym meczu w barwach VV Nordwijk (czwarta liga). Lokalny klub, w którym stawiał pierwsze kroki poprosił go pomoc, w obliczu przymusowej absencji reszty bramkarzy. Forma dopisała, bramkarz obronił nawet… rzut karny.
Oby wszyscy piłkarze starzeli się tak pięknie.