W Reading wejście miał niezłe, ale ostatecznie skończył z tylko pięcioma golami w dziewiętnastu meczach. Z Maccabi Tel Awiw również przywitał się w imponującym stylu, ale z każdym miesiącem było coraz gorzej. W ostatnich tygodniach nie potrafił dla izraelskiego klubu trafić ani razu, a latem sięgnął po niego belgijski Standard Liege. I tutaj znów scenariusz rozpoczyna się identycznie – od świetnego, niezwykle obiecującego początku.
Orlando Sa to dość specyficzny napastnik. Niby niewiele można było mu za czasów gry w Legii zarzucić, niby wykręcał niezłe liczby, a jego gole w przeliczeniu na minuty dawały imponującą statystykę. Coś jednak z Portugalczykiem było nie tak – coś, co sprawiało, że jego relacje z Henningiem Bergiem nie należały do najlepszych, a z klubu pozbyto się go bez większego żalu.
To, że Orlando jest człowiekiem dość osobliwym widać zresztą po jego karierze. Praktycznie na plus ocenić można tylko dwa epizody – w AEL-u Limassol oraz Legii. Poza tym bywało różnie, z domieszką tarć na linii piłkarz-trener i sporych wahań formy.
Przed przenosinami do Belgii, Sa po raz ostatni trafił do siatki 5 marca. W Liege gola rąbnął już w swoim debiucie, nawet mimo tego, że na boisku spędził ledwie trzy minuty. W kolejnych meczach wcale nie było pod tym względem lepiej, bo w starciach z Lokeren, Eupen i Anderlechtem uzbierał łącznie niecałe pół godziny. Gdy jednak trener Aleksandar Janković zaufał mu wystawiając na 89 minut z Kortrijk i 45 z Beveren, to w zamian otrzymał… cztery gole autorstwa swojego podopiecznego.
28-latek strzela więc gola średnio co 33 minuty, a prawdziwą klasę udowodnić może w dwóch najbliższych spotkaniach, kiedy Standard pojedzie do drużyn z górnej połowy tabeli. Najpierw przyjdzie im zmierzyć się z sąsiadującym w tabeli Gent, a potem z zajmującym najniższe miejsce na podium Oostende. No, oczywiście o ile znów po kapitalnym starcie nie zacznie bumelować, a jego dyspozycja znów zacznie pozostawiać wiele do życzenia.