Szaleństwo. Roller-Coaster z rozklekotanymi wagonikami. Ruletka, w której postawić możesz jedynie maksymalną stawkę. Choć dziś starcia Barcelony z Valencią nie budzą już aż takich emocji jak jeszcze chociażby kilka lat temu, a ich ranga na przestrzeni ostatnich sezonów mocno wyblakła, tego popołudnia na Mestalla ekipy “Blaugrany” i “Los Ches” zafundowały nam spotkanie, w którym nie brakowało absolutnie niczego. Tony kontrowersji, hektolitry dramaturgii i hitchcockowskie zakończenie.
Gdybyśmy mieli opisać ten mecz w kilku słowach, napisalibyśmy, że była to jedna z tych potyczek, w których można było doświadczyć wszystkiego z wyjątkiem normalności. W pierwszej połowie najbardziej przyczynił się do tego niewątpliwie Undiano Mallenco. Równie dobrze spotkanie mógł poprowadzić któryś z kibiców. Z pewnością przyniosłoby to o wiele lepszy efekt. Kilka lat temu w Polsce na podobne popisy fani na trybunach najprawdopodobniej zareagowaliby przyśpiewką o czarnej mafii Listkiewicza.
Tak daleko posuniętego braku jakiejkolwiek kontroli nad boiskowymi wydarzeniami nie widzieliśmy już bowiem od dawna. Brak konsekwencji przy rozdawaniu kartek, jak chociażby w przypadku Busquetsa czy Mario Suáreza, niepodyktowanie karnego dla Valencii i – crème de la crème – czyli gol na 1:0 dla Barcelony.
Napisać, że trafienie Messiego było kontrowersyjne, to nic nie napisać. Ta bramka po prostu nie miała prawa zostać uznana. W momencie oddawania strzału przez Argentyńczyka znajdujący się na pozycji spalonej Luis Suárez ewidentnie przeszkodził bramkarzowi w interwencji. Zamiast gwizdnięcia ofsajdu – żółtko za protesty dla Diego Alvesa.
Jeśli już zresztą jesteśmy przy Brazylijczyku trzeba zaznaczyć, że po raz kolejny wyczyniał on w bramce prawdziwe cuda. Z każdym kolejnym meczem jedynie utwierdzamy się w przekonaniu, że to bardzo dobrze, iż ostatecznie nie wylądował on na ławce w Barcelonie. Dziś po raz kolejny zaliczył bowiem kilka interwencji klasy światowej. Jeszcze przed przerwą trzykrotnie zapobiegł utracie bramki w sytuacjach, w których gol wydawał się pewny.
W drugiej połowie Mallenco na szczęście przestał być już centralną postacią widowiska. Widowiska, które przerodziło się w kompletną jazdę bez trzymanki. Gdyby nie fakt, że widzieliśmy niedawne starcie Barcelony z Celtą Vigo, powiedzielibyśmy, że tak emocjonujących 45 minut nie zaserwowano nam od dawna. Cios za cios, akcja za akcję, szarża za szarżą…
Najpierw pudło tysiąclecia zaliczył Rakitić, który zamiast władować piłkę na pustaka sieknął w słupek, a zaraz potem dwukrotnie ukłuła Valencia – ter Stegena pokonał Munir, a następnie po kapitalnym podaniu Naniego do siatki trafił Rodrigo. Barcelona jednak szybko wyrównała – Diego Alves fantastycznie obronił strzał głową Rakiticia, ale przy dobitce Suáreza nie miał już kompletnie nic do powiedzenia.
Sama końcówka to również pokaz rosyjskiej ruletki z rewolwerami naładowanymi pięcioma kulami. Kilka minut przed końcem piłkę meczową miał na nodze Nani, ale fatalnie podpalił się w wymarzonej sytuacji. I gdy wydawało się, że limit mocnych wrażeń został już mimo wszystko wyczerpany, pach, ostatnia sekunda, karny dla Barcelony (przy tej okazji Undiano się nie pomylił). Tym razem rekordzista pod względem obronionych jedenastek mimo że wyczuł Messiego, ostatecznie nie zdołał sparować strzału.
Podopieczni Luisa Enrique koniec końców wygrali więc w – nie będzie to chyba zbytnią przesadą – najbardziej gorącym meczu w tym sezonie i mogą spokojnie czekać na jutrzejszą odpowiedź Realu i Atlético. Tak czy owak, radość ze zwycięstwa mąci na pewno kontuzja Andrésa Iniesty – Hiszpana jeszcze przed upływem kwadransa musieli znieść na noszach. Nie chcielibyśmy krakać ani bawić się w lekarzy, ale oglądając powtórki i widząc grymas na twarzy pomocnika Barcelony, śmierdzi to trochę zerwanymi więzadłami…