Lubimy wyliczanki. Po pierwszym meczu Legii w Lidze Mistrzów, batach od Borussii Dortmund zaserwowaliśmy taką: łomot, kompromitacja, blamaż, żenada, upokorzenie, wstyd. Szczerze mówiąc, byliśmy przygotowani na to, by po spotkaniu z Realem Madryt na Santiago Bernabeu po prostu dołożyć do tego łańcuszka kilka haseł. W naprawdę niemałym szoku chowamy je jednak głęboko do kieszeni. Odwaga. Ambicja. Konsekwencja. Zaangażowanie, Godność. Te słowa zdecydowanie bardziej pasują do opisu postawy Legii w stolicy Hiszpanii. No i – co najbardziej szokujące – możemy napisać nawet „niedosyt”. Szczególnie w kontekście pierwszej połowy.
To wystarczyło, by strzelić pierwszą bramkę w tej edycji Champions League. Wystarczyło, by przegrać „tylko” 1-5. Możliwe, że to najfajniejsze 1-5 w historii naszej piłki.
Starcie Marcina Najmana z Witalijem Kliczko rozpoczęło się dość szokująco, bo nie od szybkiego nokautu, noszy i karetki. To Legia jako pierwsza wyprowadziła ciosy i co najlepsze oba były celne. Po pierwszej kontrze Moulin spróbował z dystansu, po drugiej strzał Jodłowca nogami obronił Navas. Gdy na dokładkę Odjidja-Ofoe trafił w słupek, chcieliśmy prosić o to, by ktoś nas uszczypnął, upewnialiśmy, że nic nic nam się nie pokićkało, że ci na biało to na pewno Real.
Jednak ledwie zdążyliśmy to wszystko zrobić, a Legia przegrywała już 0-2. Najpierw powtórka ze Szczecina – Bale dostał na lewej stronie mniej więcej tyle miejsca co Adam Frączczak, a potem popisał się równie dobrym strzałem. Drugą bramkę szybko dorzucił Marcelo, który strzelił gola Jodłowcem i zrobiło się niewesoło. Wszystko bez większego wysiłku ze strony Królewskich, lecz gorsze było to, że Legia przez chwilę cofała się w takim tempie, że baliśmy się, że jak tak dalej pójdzie, to Rzeźniczak z Czerwińskim lada moment będą biegać po koronie stadionu.
Więc co, to by było na tyle, nie?
Ano nie. Legia nie narobiła w portki, zaryzykujemy stwierdzenie, że drużyna Jacka Magiery grała swoje. Uśmiechnęliśmy się, gdy zobaczyliśmy przedmeczową wypowiedź Miroslava Radovicia, który stwierdził, że znają słabe punkty Realu. Jeśli miał na myśli np. Danilo, no to musimy pogratulować rozpracowania przeciwnika. Brazylijczyk nabrał się na zwód Serba w polu karnym, sędzia wskazał na wapno i Legia wróciła do tego meczu. Tylko na kilka chwil, bo kwadrans później kolejną bramkę strzelił Asensio, ale lepsze to, niż błaganie o litość.
Nie ma się co oszukiwać – Real nie zagrał wielkiego meczu, trybuny Santiago Bernabeu będą pamiętać o tym spotkaniu w najlepszym wypadku do weekendu. W drugiej połowie tempo jeszcze trochę spadło, ta pazerność na gole Ronaldo i spółki była jednak tylko niepotrzebnym nakręcaniem spirali strachu. Królewscy włączyli tryb oszczędzania energii i wrzucili Legii jeszcze dwa gole, konkretnie zrobili to Lucas i Morata. Jedna z bramek wzięła się z dość idiotycznej straty Kucharczyka, ale generalnie niewiele było takich pomostów łączących Legię Hasiego z tą dzisiejszą. Warszawianie starali się nawet odpowiedzieć, szczególnie Nikolić, który pojawił się na boisku na ostatnie 20 minut, miał ambicje, by się pokazać, ale zabrakło jakości. Jednak koniec końców 5 celnych strzałów na Bernabeu to wynik więcej niż przyzwoity.
No dobra, przyznajemy się bez bicia: trochę głupio nam tak chwalić drużynę, która przerżnęła 1-5, ale okoliczności jednak to usprawiedliwiają. Jeśli przyjmiemy, że Legia walczyła nie tyle o punkty, co o wyjście z tego meczu z twarzą, to ugrała to, co chciała, a może nawet trochę więcej.
Fot. FotoPyK