Do kubków z kawą zajrzeliśmy dopiero teraz, gdy ta zdążyła już wystygnąć, energetyki nie musiały nawet na moment opuszczać lodówki, a nasze zapasy yerba mate pozostały nietknięte. Co to był za mecz, to nie mamy pytań. Strzały, błyskotliwe zagrania, wybieganie, pokazywanie się na pozycje… Brakowało tylko wybuchów w hollywoodzkim stylu, a i bez nich to, co zobaczyliśmy na stadionie w Lubinie zasługuje na miano superprodukcji.
Gdybyśmy cofnęli się o kilka dekad i chcieli relację z tego meczu wysyłać telegramem, nie wypłacilibyśmy się za niego do końca życia. Tyle się działo. A to pod jedną, a to pod drugą bramką. Sporo mówi o tym meczu samo to, że gdyby nie rewelacyjny występ od A do Z Sławczewa, jednym z najpoważniejszych kandydatów do miana gracza meczu byłby… Martin Polacek. Który przecież wpuścił dwa gole i w teorii nie miałby prawa do niej aspirować.
No właśnie. Sławczew. Mieliśmy trochę wątpliwości, gdy przychodził ze Sportingu Lizbona, tak trochę last minute. Nie byliśmy przekonani, czy akurat kolejny środkowy pomocnik to to, czego Lechii brakuje. Okazuje się, że takiego gracza, jakim Bułgar był dzisiaj, gdańszczanie szukali w zasadzie od początku wielkich wydatków w tym klubie. Mając tak ogromny potencjał z przodu, Piotr Nowak grając na jednego bardziej cofniętego pomocnika, musiał dostać kogoś, kto pokryje pozycje 6 i 8 jednocześnie. I to Sławczew zrobił perfekcyjnie. Gol na 2:0 to w dużej mierze jego robota, bo najpierw strząsnął sobie rywala z pleców i podał do Peszki, który genialnie obsłużył Kuświka, ale przechwytów, napędzonych akcji, zagrań nieoczywistych i wyjść na pozycję, wprost nie sposób wyliczyć.
Zresztą gdyby Lechia utrzymała w drugiej połowie tempo z pierwszej, to obok Sławczewa „ósemki” od nas dostałoby pewnie jeszcze z trzech-czterech gości, bo raz za razem można było nad zagraniami gdańszczan cmokać z zachwytu. To, co odróżnia ich pod wodzą Nowaka, to ciągły ruch, wymienność pozycji, wszystko to na piekielnie wysokiej intensywności. Co prawda w drugiej połowie nie starczyło już trochę pary, ale w pierwszej połapanie krycia stało się koszmarem lubinian. No bo co z tego, że przykładowo Cotra miał na oku Peszkę, skoro ten kilka sekund później błyskawicznie przenosił się na drugą stronę, a w zwolnioną strefę wbiegał Wolski, dublując ją wraz z którymś z napastników.
Wolskiego też trzeba osobno wyróżnić, bo wreszcie zagrał na miarę swoich możliwości. Szybko zaliczył asystę z rogu, co dodało mu pewności siebie, bo to, jak zakręcił chwilę później przy linii końcowej Kubickim młody pomocnik zapamięta na długo. A takich chwil magii było w Lubinie znacznie więcej. Piętki, dryblingi, podania z klepki w nieoczywiste miejsca, gdzie dziwnym trafem zawsze znajdował się odbiorca. Słowem – to, po co przychodzi się na stadion.
W drugiej połowie jednak można było odnieść wrażenie, że Zagłębie zamieniło się z Lechią koszulkami, bo wyszło na nią usposobione dokładnie tak, jak gdańszczanie na lubinian po pierwszym gwizdku. Zresztą do strzelenia pierwszego gola potrzebowali nawet mniej czasu. Perfekcyjnie na głowę Papadopoulosa wrzucił Tosik, a to, czego nie udało się zrobić jednemu Czechowi, zrobił drugi. Nespor wbijając piłkę do siatki dał znak do ataku i trzeba powiedzieć, że jeśli o jakiejś zmianie mówić, że odmieniła oblicze meczu, to właśnie o tej byłego napastnika Piasta.
Trafienie dodało naprawdę konkretnego animuszu lubinianom, bo miało się wrażenie, że zaraz wepchną piłkę do siatki drugi raz, choćby siłą woli. I doprawdy szkoda, że głupio w końcówce sam siebie z gry wyłączył z drugą żółtą Tosik, bo w momencie, gdy zszedł z placu gry, z Miedziowych zeszło całe powietrze. Lechia dostała drugi oddech i mało brakowało, a rozstrzelałaby rywali na do widzenia. Rozstrzelałaby, gdyby nie to, że za wszelką cenę gola chciał strzelić Marco Paixao, który dziś nie trafiłby nawet w drzwi od stodoły.
Mimo to nie mamy prawa mieć pretensji o to, że więcej bramek nie padło. Bo tak naprawdę pierwszy raz poczuliśmy zawód dopiero w momencie, gdy zorientowaliśmy się, że to już koniec.
Chapeau bas, panowie. To był naprawdę przyjemnie spędzony sobotni wieczór.
fot. 400mm.pl