Są bezbramkowe remisy, które ogląda się dobrze – wysokie tempo gry, mnóstwo sytuacji i emocje do samego końca. Są też takie, jak w meczu Górnika Łęczna z Arką, po których chce się rzygać bardziej niż po wódce melonowej. Kiedy Daniel Stefański doliczył pięć minut do regulaminowego czasu gry, coś głęboko w nas zawyło z bólu, a część naszego ciała zapragnęła natychmiast umrzeć. Po takim widowisku, jak to w Lublinie, mieliśmy nawet myśli, że już nigdy nie będziemy potrafili zmusić się do obejrzenia meczu Ekstraklasy.
Pierwsza połowa była żałośnie słaba, a druga zaczęła się jeszcze gorzej. Mniej więcej po godzinie gry zaczęliśmy nerwowo spoglądać w notatki, a tam: Hernandez – strzał w maliny, Piesio – strzał w maliny, Marciniak – strzał w maliny. Na boisku tak wiele się działo, że zaczęliśmy emocjonować się takimi sprawami, jak zderzenie Leandro i da Silvy – prowadziliśmy sami ze sobą zakłady, kto pierwszy wstanie z murawy. Następnie z niecierpliwością zaczęliśmy wyczekiwać meldunków spod ławek od Grzegorza Milko, a na koniec zabijaliśmy czas czytając własne notatki głosem Piotra Labogi.
Mecz odrobinę rozkręcił się w 87. minucie, kiedy to Górnik Łęczna, czyli drużyna nieznacznie lepsza w tej beznadziejnej kopaninie, miał w krótkim czasie trzy okazje do strzelenia gola. A to, co działo się wcześniej, było nieprawdopodobnie przykre. Dość napisać, że ofensywni piłkarze obydwu drużyn byli groźni tylko wtedy, kiedy trafiali bramkarzy piłką w głowę – a tak w dość dobrych sytuacjach zachowali się Bonin i Siemaszko. Całe to urocze widowisko odbywało się na murawie z wymalowanym boiskiem do rugby, i właśnie to była najlepsza metafora całości – piłeczka chodziła tak, jakby grali tą od rugby. A garstce zgromadzonych kibiców pękały oczy.
Nie będziemy jednak ściemniać, że spodziewaliśmy się czegoś zupełnie innego. Przed meczem było wiadomo, że praktycznie nie będzie kibiców, że Arka nie umie grać z Górnikiem na wyjeździe, a także, że tacy snajperzy jak Grzelczak i Abbott nie potrafiliby ukłuć przeciwnika, nawet gdyby naprzeciw nim stanęło jedenastu Rzeźniczaków. Właściwie w pewnej chwili zaczęliśmy nawet żałować, że nie możemy podziwiać tej pary występującej w jednej drużynie, grającej ramię w ramię. To byłoby naprawdę szczególne doświadczenie, które zachowalibyśmy w pamięci na zawsze.
Właściwie jednak dobrze się stało, że nie wydarzyło się nic godnego zapamiętania. Dzięki temu mecz będzie mógł błyskawicznie pójść w zapomnienie, czego sobie i wam z całego serca życzymy.