Reklama

W Anglii zatrudniłem się w firmie sprzątającej. Żadna praca nie hańbi

Piotr Tomasik

Autor:Piotr Tomasik

11 października 2016, 08:25 • 26 min czytania 0 komentarzy

Mariusz Sacha rozegrał 46 meczów w Ekstraklasie w barwach Podbeskidzia Bielsko-Biała i Cracovii. Jeśli popatrzymy na możliwości, które kiedyś posiadał, zdecydowanie za mało. Był przecież materiałem na jednego z lepszych skrzydłowych w tym kraju, członkiem kadry Michała Globisza, która blisko dekadę temu pokazała się z dobrej strony na mundialu do lat 20 w Kanadzie, jako ciągle młody chłopak przechodził do Cracovii za około pół miliona złotych. Dziś ma 29 lat i od ponad dwóch nie gra już w piłkę. A w takich przypadkach zawsze jest jakaś historia do opowiedzenia. 

W Anglii zatrudniłem się w firmie sprzątającej. Żadna praca nie hańbi

Długo i szczerze porozmawialiśmy zarówno o tych pozytywnych wspomnieniach, jak i o rzeczach, o których chciałoby się zapomnieć – kontuzjach, alkoholu, oszustwie menedżera i korupcji. A także o tym, jak wygląda jego nowe życie, którego częścią była praca w Anglii, Holandii i w końcu znalezienie nowego pomysłu na resztę życia. Zapraszamy.

Chyba nie mogę zacząć inaczej – dlaczego już nie grasz w piłkę? 

Blisko cztery lata temu w nie najlepszych relacjach rozstałem się z Podbeskidziem. Nie grałem tutaj zbyt wiele, trafiłem więc do Polonii Bytom, klubu, na który w zasadzie był już podpisany wyrok. W tym okresie zaczęły mnie bardzo mocno męczyć kontuzje. W Bytomiu spędziłem rok, ale nawet nie pamiętam, w ilu meczach zagrałem. Na pewno było ich mało. W Stali Stalowa Wola to samo – kontuzja, kontuzja, kontuzja. Nie mogłem się wyleczyć. Kilka tygodni spędzałem w gabinetach oraz na rehabilitacji i wracałem do treningów na kilka dni. W końcu doszedłem do wniosku, że powinienem dać sobie spokój. No bo wiadomo – dopóki ma się zdrowie, jest fajnie, ale ja nie mogłem sobie pozwolić na to, by przez resztą życia być kaleką.

Jak ciężko było podjąć taką decyzję?

Reklama

Stal była wtedy w drugiej lidze, a to nie był poziom, który spełniał moje zawodowe aspiracje. Doszliśmy więc z żoną do wniosku, że skoro na tamtą chwilę byliśmy finansowo zabezpieczeni, to nie ma sensu tego dłużej ciągnąć. Rozwiązaliśmy kontrakt za porozumieniem stron i tyle. Zaczęło się moje drugie życie.

Po drodze był jeszcze Drzewiarz Jasienica. 

Nie byłem zawodnikiem tego klubu, tylko trochę z nim trenowałem. Może jeszcze łudziłem się, że będę w stanie przez kilka miesięcy się doleczyć. A przede wszystkim, że pozbieram się psychicznie, bo nie ukrywam, że załamałem się przez te ciągłe kontuzje. Odbiło się to na mnie i moich bliskich. Piłka nożna była całym moim życiem… W jakimś stopniu dalej jest, ale wiadomo, że to już nie to samo. Po miesiącu wiedziałem, że nie będę w stanie wrócić na najwyższy poziom. Postanowiłem wyjechać.

Rozumiem, zdrowie ma się tylko jedno. 

Dokładnie, a jego zaczęło brakować.

To jedyny powód tego, że tak to się potoczyło? 

Reklama

Innych nie widzę. W piłkę grałem od zawsze, odkąd zacząłem chodzić. Zawsze miałem ją pod ręką. Nawet do kościoła chodziłem w korkotrampkach. Tak więc to była najtrudniejsza decyzja w moim życiu, ale musiałem ją podjąć.

Zastanawiałeś się kiedyś, z czego wynikały twoje problemy ze zdrowiem?

Pewnie było wiele przyczyn. Wśród nich nie do końca sportowy tryb życia. Wokół człowieka, który gra w piłkę, jest wiele pokus. A nasza mentalność – mówię o zawodnikach, którzy grają w Polsce – nie jest najlepsza. Gdy człowiek jest na topie, pojawiają się fajne pieniążki, ciężko odmówić sobie imprezowania. Do tego dochodzi też alkohol, dochodzą nieprzespane noce. Czasami tak to właśnie u mnie wyglądało. Nie będę tego ukrywał – to był jeden z powodów. Aczkolwiek starałem się też trzymać diety, bardzo dużo pracowałem na siłowni, więc to nie tak, że tych przejawów profesjonalizmu kompletnie nie było. Być może też nie pomogła mi moja genetyka i to, że bardzo szybko wszedłem do dorosłej piłki. Od 17. roku życia grałem w pierwszym składzie Podbeskidzia.

W wieku 20 lat byłeś już kapitanem. 

Albo nawet rok wcześniej. Mniejsza z tym. Doszły duże obciążenia i już wtedy zaczęły mnie męczyć mięśniówki. Skończyłem grać właśnie przez tego typu urazy. Przez 10 lat raz miałem zerwane więzadła w stawie skokowym, ale problemów z mięśniami była cała masa. Od dwugłowego, przez czworogłowy, po mięśnie łydek. Zawsze byłem szybkościowcem, w przypadku takich zawodników ta struktura mięśni też jest trochę inna. Cholernie się z tym męczyłem.

Szybkość i zwód na zamach – taka była twoja wizytówka. 

(śmiech) Można tak powiedzieć. Na początku ta szybkość była bardzo duża, ale z czasem się to trochę zmieniło. Po przejściu do Cracovii, miałem przerwę przez kontuzję, później było trochę inaczej.

Wróćmy do niesportowego trybu życia. W którym momencie tak popłynąłeś?

To nie tak, że był jeden moment, w którym straciłem kontrolę i strasznie popłynąłem. Uprawiałem specyficzny zawód, w którym poza treningami i meczami ma się bardzo dużo czasu dla siebie. Ten można wykorzystać w różny sposób. Nie ze wszystkim sobie poradziłem i wtedy pojawił się alkohol. Na całe szczęście w tym momencie nie mam już z nim problemu.

Myślałem, że ten okres po przeprowadzce z Bielska do Krakowa był dla ciebie taki specyficzny. Często młodzi piłkarze, którzy trafiają tam lub do Warszawy z mniejszych miast, szybko odpinają wrotki. 

Nie, ze mną tak nie było. Wiadomo, że była wtedy dobra zabawa, ale wiedziałem, kiedy przestać. Jeśli przesadzałem, to tylko od czasu do czasu. Okres w Krakowie był o tyle specyficzny, że nawarstwiło się kilka problemów. Zaliczam do nich też przyjście trenera Szatałowa, że tak powiem – współpraca nam się nie układała. Alkohol był ucieczką. Pojawiły się większe pieniążki, to uderza do głowy bardziej niż większe miasto. Po powrocie do Bielska starałem się już żyć bardzo profesjonalnie, ale nie wiem, czy nie było za późno.

Mecz 18. kolejka I liga sezon 2008/09: Wisla Plock - Podbeskidzie Bielsko-Biala 0:3 09.11.2008 Plock Mariusz Sacha Maciej Wyszogrodzki Fot. Piotr Kucza / Newspix.pl

W twoich czasach młody mógł wejść do szatni i odciąć się od panujących tam zwyczajów, w tym alkoholu?

Czasy były inne, widzę to, gdy obserwuj, co dzieje się teraz. Kiedyś młody musiał spuścić głowę, pozbierać sprzęt, umyć chłopakom buty… Teraz w wielu szatniach nie musi. Nie powiem, że według mnie idzie to w dobrym kierunku. Taka stara, sztywna hierarchia była bardzo dyscyplinująca dla młodych zawodników. Może jej brak widać po wielu chłopakach, którzy nagle pojawiają się znikąd, a później gubi ich przesadna pewność siebie. Kiedyś jak stary zawodnik ryknął, trzeba było po prostu zapierdalać.

Kto na ciebie najczęściej ryczał?

Było tu wtedy wiele znanych postaci – trener Jan Żurek, Adam Kompała, Paweł Sibik, ale ja zawsze bałem się najbardziej Roberta Piekarskiego. Wchodzę do szatni, wszystkie miejsca zajęte, po chwili dostrzegam jedno wolne, więc się rozpakowuję. On wraca z kibla. Dostałem taki opierdol, że zapamiętam chyba do końca życia. Musiałem zebrać manatki i pójść przebierać się do innego pomieszczenia, w którym siedzieli młodzi.

Mistrzostwa Świata U-20 w Kanadzie w 2007 roku to moment, w którym poznała cię trochę szersza publika.

Jeden z lepszych okresów w moim życiu! Wyjazd, atmosfera, otoczka, która tworzyła się przy naszej reprezentacji. Mieliśmy świetną ekipę, wielu chłopaków zrobiło kariery m.in. Wojtek Szczęsny czy Grzegorz Krychowiak. Na dzień dobry mecz z Brazylią i zwycięstwo 1-0, choć w pierwszej połowie Krzysiek Król zobaczył przecież czerwoną kartkę. Potem bardzo zimny prysznic od Amerykanów. Szczerze? Po pierwszym meczu była już taka euforia, że myśleliśmy, iż nikt nie jest w stanie nam zagrozić. Bardzo szybko musieliśmy zweryfikować ten pogląd. Z Koreą zagraliśmy o wszystko i się udało, awansowaliśmy przed Brazylią. Trafiliśmy na Argentyńczyków, a tam Aguero, di Maria, Banega… Inny świat! Jeszcze po bramce Janczyka, który grał turniej życia, nabraliśmy wiary w siebie, ale im dalej w las, tym więcej biegania za piłką. I coraz głośniejsze modlitwy, żeby ten mecz się zakończył.

Dorobiliście się kompleksów?

Wtedy te nazwiska jeszcze nie były tak znane. Byli to piłkarze z ligi włoskiej, portugalskiej czy angielskiej, ale nie znaczyli tak wiele. Zresztą, zawodnicy z naszej kadry też byli w klubach zagranicznych. Byliśmy średniakiem. Jak przed meczem sprawdzaliśmy kto gdzie gra, to otwieraliśmy trochę mocniej oczy, ale to jest piłka. Szczególnie w tej młodzieżowej różne rzeczy mogą się zdarzyć.

Byliście trochę jak Gołota – niektóre mecze były bardzo późno, ale ludzie czekali. 

Pierwszy mecz graliśmy na stadionie, na którym na co dzień toczą się rozgrywki futbolu amerykańskiego. O ile dobrze pamiętam, było około 60 tysięcy ludzi, większość stanowili Polacy. Dla całej Polonii to było wielkie wydarzenie. Po meczu z Brazylią posypały się zaproszenia. Poszliśmy do kościoła, wszyscy wstali i zgotowali nam owację. To są takie momenty, o których zawsze będę pamiętał.

Kto z tej kadry miał największy potencjał? Krychowiak już wtedy był wzorem profesjonalizmu? 

Trzeba przyznać, że pomimo tego, że był od nas trzy czy cztery lata młodszy, już był najbardziej ułożony. On dobrze wiedział do czego dąży i był w pełni zaangażowany w to, co robi. Trener Michał Globisz, który odegrał dużą rolę w tej mojej przygodzie z piłką, od razu to w nim widział, dlatego ta różnica wiekowa nie stanowiła żadnego problemu. Prócz niego człowiekiem z tej kadry, którego podziwiałem, był Tomek Cywka. Bardzo dużo widział, ciągle biegał, naprawdę nie widziałem nikogo z taką wytrzymałością. Gra na niego do najprzyjemniejszych nie należała – każdego potrafił zabiegać. W obronie szefem był Jarek Fojut. Wychowany na Wyspach typowy twardziel. Do tej trójki trzeba oczywiście doliczyć Dawida Janczyka, który błysnął już na Euro rok wcześniej, a w Kanadzie spisał się znakomicie.

Z dzisiejszej perspektywy największy przegrany. 

Kolegowaliśmy się, jak to na kadrze, ale po tym jak przeszedł do CSKA, nie do końca śledziłem jego karierę. Jakieś sygnały docierały z prasy czy od znajomych, ale nie chcę się wypowiadać na ten temat. Jednak trzeba przyznać, że jego transfer był dla nas z tamtej perspektywy ciężki do ogarnięcia. Ja zarabiałem pewnie około 3,5 tysiąca złotych, koledzy z Ekstraklasy trochę więcej, a u niego w grę wchodziły pewnie setki tysięcy, jeśli nie łącznie miliony.

Który moment z tego turnieju zapamiętasz najdłużej?

Ostatni gwizdek w meczu z Brazylią. Nie wiedzieliśmy, co ze sobą zrobić. Grałem na co dzień dla co najwyżej 5-10 tysięcy kibiców, a tam było prawie 60, praktycznie w biało-czerwonych barwach. Biegaliśmy w każdą stronę, rzucaliśmy się sobie na szyje. Jakbyśmy już zostali mistrzami świata po tym meczu! Jezu, nawet jak teraz o tym mówię, to mam ciarki (śmiech). Ale tych fajnych momentów było o wiele więcej. To nie był wyjazd typu trening-hotel-trening-hotel. Zobaczyliśmy Niagarę, był czas na różne wycieczki i przede wszystkim na integrację. To było naszą mocną stroną, że trzymaliśmy się razem. Tym nadrabialiśmy piłkarskie braki, że jeden był w stanie się poświęcić dla drugiego. Może nie uciąć sobie rękę, ale było czuć wsparcie. Przynajmniej ja czułem, bo też miałem lepsze i słabsze momenty w tej kadrze. W klubach jest trochę inaczej, dochodzi do rozłamów.

Ale piwa razem napić się nie mogliście, niektórzy z was nie mogli go nawet jeszcze kupić. 

Powiem tak – jeśli się czegoś bardzo chce, to jest się w stanie zdobyć wszystko (śmiech).

Czyli było wesoło. 

Było. Pamiętam na przykład, jak chcieliśmy postraszyć Koreańczyków, z którymi następnego dnia mieliśmy grać mecz o wszystko. Po spotkaniu z USA morale w drużynie nie było zbyt wysokie. Wpadliśmy na pomysł, który miał lekko rozładować atmosferę. Korea mieszkała piętro wyżej. Wcześniej daliśmy prawie wszystkim chłopakom pewne instrukcje. Zrobiliśmy zebranie całej drużyny na korytarzu. Jarek Fojut, jako osoba, która trzymała w tej kadrze wszystkich za jaja, rozpoczął swoją motywacyjną przemowę. Na koniec, wszyscy naładowani jej pozytywnym przesłaniem, mieliśmy ryknąć „Polska”, żeby Koreańczycy wiedzieli, co ich czeka.

– Panowie, ten hotel ma wybuchnąć! – Jarek jeszcze podgrzał atmosferę. – Kto wygra mecz?!
– Polska! – krzyknął tylko Maciek Dąbrowski, a jak pewnie wiesz, głos ma specyficzny, taki trochę piskliwy.

(śmiech) 

Uwierz, że wszyscy leżeli i ciężko było się pozbierać.

WARSZAWA 03.09.2012 MECZ 3. KOLEJKA T-MOBILE EKSTRAKLASA SEZON 2012/13: LEGIA WARSZAWA - PODBESKIDZIE BIELSKO-BIALA --- POLISH TOP LEAGUE FOOTBALL MATCH: LEGIA WARSAW - PODBESKIDZIE BIELSKO-BIALA MARIUSZ SACHA INAKI ASTIZ MAREK SAGANOWSKI FOT. PIOTR KUCZA/NEWSPIX.PL --- Newspix.pl *** Local Caption *** www.newspix.pl mail us: info@newspix.pl call us: 0048 022 23 22 222 --- Polish Picture Agency by Ringier Axel Springer Poland

Ekstraklasa zaczęła się o ciebie upominać. Byłeś na testach w Lechu. 

Tak, po któryś mistrzostwach. Byłem tam dwa czy trzy dni, ale nie dostałem żadnej odpowiedzi od Franza Smudy. Wiesz: „Zadzwonimy”. „Ale ja nie mam telefonu”… Nie przejąłem się, ale nawet te kilka dni w takim klubie jak Lech było dla mnie ogromnym przeżyciem. Trochę inny świat niż ten w Bielsku. Tam, jak wchodziłem do szatni, to czułem, że to klub z prawdziwego zdarzenia.

Do Cracovii przechodziłeś za blisko pół miliona złotych. Dużo pieniędzy, jeszcze większe oczekiwania. Jakkolwiek patrzeć, byłeś materiałem na jednego z najlepszych skrzydłowych. 

Miałem bardzo dobry okres w Podbeskidziu, w czasach w których ta Ekstraklasa była w Bielsku bardzo blisko. Przyszła oferta, a od małego byłem fanem Cracovii. Nawet nie wiem, z czego to wynikało, ale tak mam, że te sympatie szybko sobie wyrobiłem. Zawsze: Cracovia, Widzew, Legia i oczywiście Podbeskidzie. Gdy dowiedziałem się o propozycji z Krakowa, miałem rozdarte serce, ponieważ wiedziałem, że najprawdopodobniej awansujemy. Z drugiej strony – większy klub, wielka tradycja, większe pieniążki. Chciałem podjąć wyzwanie. Zdecydowałem się na ten ruch, trafiłem do zespołu Artura Płatka. Przez pierwsze pół roku nie zadebiutowałem, bo miałem problemy ze zdrowiem. Kilka razy siedziałem na ławce, ale szansy od niego nie dostałem. Było to lekko przygnębiające. Dopiero trener Lenczyk dał mi ogromną szansę i poczułem, że coś może z tego być.

Generalnie trafiłeś nie najgorzej. 

Dokładnie. Tu też było wszystko, czego potrzebował piłkarz. Mam na myśli infrastrukturę, ale też kibiców. Bo uwierz – ci Cracovii są fantastyczni, jest ich w tym mieście cała masa. Niejednokrotnie dawali nam odczuć, że to klub z wielką tradycją, która zobowiązuje do przestrzegania pewnych reguł.

Czyli po prostu was pilnowali.

Gdy wygrywaliśmy, piwko można było spokojnie wypić. Gdy tego zwycięstwa nie było, lepiej żeby nikt człowieka nie widział na mieście.

U Lenczyka miałeś chyba najlepszy czas w karierze. 

W przygodzie (śmiech). Tak. Powiem szczerze, że trener Lenczyk i trener Brosz, z którym pracowałem tutaj w Bielsku, to byli jedyni szkoleniowcy, którzy zaufali mi całkowicie. Zazwyczaj było inaczej – jeden słabszy mecz i na ławkę. Nieważne, że poprzednie trzy były dobre. Brakowało mi tej stabilizacji. To wytwarza dodatkową presję, bo każdy mecz zaczynasz ze świadomością, że musisz, bo inaczej ława. U wspomnianej dwójki wiedziałem, że nawet jak coś nie wyjdzie, to od poniedziałku mogę zapierdalać pełną parą i zostanę sprawiedliwie oceniony. U innych w poniedziałek wiedziałem, że nie będę grał. `

Miałeś wtedy okres, w którym byłeś drugim najlepszym strzelcem zespołu, zaraz po Matusiaku. 

Nie pamiętam statystyk, nigdy nie przywiązywałem do nich uwagi. Grałem dla drużyny. Później obróciło się to przeciw mnie, bo w Polonii czy w Stali, gdzie byłem jednym z bardziej ogranych piłkarzy, szybko pojawiały się głosy, że „jak to, Sacha, „taka gwiazda”, nie strzela bramek”. Czarnej roboty kibice nie doceniają.

No dobra, to o co poszło z Szatałowem?

Najpierw był jeszcze trener Ulatowski, którego wspominam bardzo dobrze. Ale nie wiodło się Cracovii za jego czasów. Przyszedł trener Szatałow i trzeba powiedzieć, że zrobił dużą rzecz, bo utrzymał zespół, który był w katastrofalnej sytuacji. Byliśmy skazani na spadek. Wywrócił szatnię do góry nogami, zrobił wstrząs, udało się. Nie zagrałem u niego nawet minuty. Być może wpływ na to miało to, że na pierwszym obozie doszło między nami do małego zgrzytu. Chodziło o jakąś kompletną pierdołę. On bardzo mocno trzymał się pewnych zasad, ja byłem jednym z młodszych w zespole. Cisza nocna. Powiedział, że jak kogoś zobaczy na korytarzu, to będzie miał problemy. Z kilkoma kolegami przechodziliśmy z pokoju do pokoju, oberwało się tylko mi, tylko ja zostałem zaproszony na rozmowę. Pewnie dlatego, że bylem najmłodszy, chciał na moim przykładzie nastraszyć resztę. A ja nigdy nie byłem osobą, której zależało na tym, by za wszelką cenę unikać wszystkich sytuacji, które mogły doprowadzić do spięć.

Powiedzmy wprost, że byłeś krnąbrny. 

No dokładnie. Nigdy nie wchodziłem trenerom w dupę, z żadnym nie umawiałem się na kawę. W życiu nie powiedziałem złego słowa do trenera na innego zawodnika. To miały być relacje piłkarz-trener. Robiłem to, co do mnie należy, ale jeśli coś mnie bolało, to mówiłem to głośno. Zawsze się to na mnie odbijało. I w Bielsku, i w Krakowie, i nawet w Bytomiu, gdzie w trudnej sytuacji finansowej postawiłem się zarządowi w imieniu drużyny, a koniec końców tylko ja i Dawid Jarka na tym ucierpieliśmy.

Czyli Szatałowowi coś wygarnąłeś i cię skreślił?

Nie tyle, że wygarnąłem, po prostu porozmawialiśmy. Nie potrafiłem zaakceptować tego, ze byli równi i równiejsi. Nie chodziło mi w tym wszystkim o jego pupili, ale o zasady. Ale ostatecznie to była moja praca, za którą dostawałem wynagrodzenie i to, że z pewnymi rzeczami się zgadzałem, nie oznaczało, że inaczej podchodziłem do obowiązków.

Wróciłeś do Bielska, gdzie była już Ekstraklasa, czyli ciągle całkiem nieźle. 

Pierwszy sezon w Podbeskidziu po historycznym awansie był dla mnie nie najgorszy. W Cracovii nie grałem, więc musiałem tutaj powalczyć o miejsce i poniekąd się udawało. Poniekąd, bo pamiętam na przykład, że pojechaliśmy na ciężki wyjazd do Białegostoku, wygraliśmy z „Jagą” 2-0, strzeliłem bramkę i pięć minut później dostałem zmianę. W kolejnym meczu ława. Trudno zrozumieć niektóre decyzje. Rozmawiałem o tym z trenerem. Mówił, że mogę swoje racje udowodnić na boisku, podczas treningu. Ale gdy w poniedziałek dostajesz już taką a nie inną kamizelkę, co oznaczało, że w następny weekend nie zagrasz niezależnie od tego, co zrobisz, no to trudno udowodnić swoje racje.

O którym trenerze teraz rozmawiamy?

Z trenerem Kasperczykiem współpraca nie układała się najgorzej, choć nie rozumiem na przykład, dlaczego byłem zawsze zmieniamy jako pierwszy, choć pięć osób zagrało gorzej. To mnie trochę bolało, że ci, którzy żyli z trenerem dobrze, nie mieli tego problemu. Natomiast jeśli chodzi o trenera Sasala… Szczerze powiem, że sformułowanie „trener Sasal” w ogóle bardzo ciężko przechodzi mi przez gardło. U pana Sasala zagrałem kilka meczów, to już była końcówka. Była jeszcze zmiana prezesa, przychodził pan Borecki. Miałem nadzieję, że to mi da dodatkowego kopa, ponieważ wychowywałem się u niego w szkole sportowej tutaj w Bielsku. Ale pomyliłem się. Zostałem odsunięty od pierwszego zespołu. Trenowałem, ale nie byłem brany pod uwagę przy ustalaniu składu.

Jaki powód?

Sam chciałbym to wiedzieć. Z panem Sasalem rozmawiałem może ze dwa razy, nigdy nie powiedział mi, o co chodzi. Byłem bardzo zły, poszedłem do prezesa, pan Borecki rzucił tylko, że to decyzja trenera. Zimą musiałem odejść z klubu. Chyba nawet nie dostałem szansy pokazania się Kubickiemu, który zmienił Sasala, bo zostałem przesunięty do tzw. Klubu Kokosa, który tworzyłem ja, Mateusz Bąk, Wojciech Reiman i jeszcze jeden chłopak. To był dla mnie strzał w mordę, bo przecież tu się wychowałem, byłem w klubie od zawsze. Wiedziałem, że ktoś mnie robi w ciula, ale nikt nie chciał powiedzieć, jakie były powody. Nie zgodziłem się na rozwiązanie kontraktu na ich warunkach. Było troszkę przepychanek. Ale z czasem doszedłem do wniosku, że lepiej się dogadać i gdzieś pograć.

Masz żal do Podbeskidzia?

Mam bardzo duży żal. Może nie tyle do Podbeskidzia jako klubu, bo takie postawienie sprawy byłoby nie fair wobec ludzi, z którymi jestem bardzo mocno związany, a działały lub dalej działają przy tej drużynie. Ale osoba pana Boreckiego wzbudza we mnie złość. Zawsze będzie mi się źle kojarzył.

Pojechałeś więc do Bułgarii, ale nie na wczasy. 

Pojawiła się możliwość spróbowania czegoś innego. Wraz ze Sławkiem Cienciałą i Mateuszem Bąkiem trafiliśmy na testy do klubu z bułgarskiej ekstraklasy. Ostatecznie nawet nie wiem, czy mnie chcieli czy nie, ale dzięki Bogu, nie dostałem tam szansy. Na obozie jeden wielki casting, drzwi się nie zamykały, ciągle 30-40 piłkarzy z całego świata. W zasadzie byłem dogadany, ale ostatecznie pojechali tylko Sławek i Mateusz. Ja poszedłem do Polonii Bytom i akurat tutaj los się do mnie uśmiechnął.

Co brzmi trochę absurdalnie, bo Polonia była przecież blisko dna. 

Ale oni wylądowali w zamkniętym ośrodku, bez żadnych pieniędzy, z dala od domu i rodzin. Żyli w dużym strachu, ponieważ ten klub to była pralnia brudnych pieniędzy. Funkcjonował zupełnie inaczej, niż nam to przedstawiano. Ja tego w ogóle nie odczułem, moim wspomnieniem jest obóz w Turcji, gdzie były bardzo dobre warunki, sprzęt i fajne kontrakty po kilka tysięcy euro na stole. Ale z tego, co rozmawiałem z Mateuszem Bąkiem, to oni musieli mocno dołożyć do interesu. W ostatniej chwili podsunięto im coś w cyrylicy do podpisania, a tam zapisane były grosze. Na początku było jeszcze w miarę spoko, bo wygrali kilka meczów, ale później zostali gdzieś wywiezieni do zamkniętego ośrodka, z drużyny uciekł trener i kilku piłkarzy. Nie mogli nawet wyjść i potrenować.  A w Bytomiu było jak było. Może biednie, ale dobrze wspominam te czasy, trenera Jacka Trzeciaka i większość chłopaków. Trzeba było sięgać do własnej kieszeni, by przeżyć, ale atmosfera była pierwszorzędna. Będąc tam, ciągle wierzyłem, że do Ekstraklasy jeszcze wrócę. Ale wyszło jak wyszło. Musieliśmy się rozstać.

Dostałeś zaległe pieniądze?

Jesteśmy rozliczeni. Zawsze byłem kontaktowy, mam wielu znajomych. Zasięgnąłem języka i wiedziałem, jak podejść do tej sprawy, żeby nie zostać na lodzie.

WARSZAWA 23.10.2010 MECZ 10. KOLEJKA EKSTRAKLASA SEZON 2010/11: POLONIA WARSZAWA - CRACOVIA KRAKOW 3:0 --- POLISH LEAGUE FOOTBALL MATCH: POLONIA WARSAW - CRACOVIA CRACOW 3:0 TOMASZ JODLOWIEC MARIUSZ SACHA FOT. PIOTR KUCZA --- Newspix.pl *** Local Caption *** www.newspix.pl mail us: info@newspix.pl call us: 0048 022 23 22 222 --- Polish Picture Agency by Axel Springer Poland

Powiedziałeś kiedyś, że nigdy nie miałeś menedżera, bo…

Jak tak powiedziałem?

Było w jednym w jednym z wywiadów, że ktoś cię oszukał. 

Na późniejszym etapie nie miałem menedżera. Jeden pseudoagent się w mojej przygodzie z piłką trafił. W sumie nie wiem, czy mogę zdradzić nazwisko, czy nie będę miał z tego powodu jakichś problemów. Ale jeśli mogę kogoś przed nim ostrzec, to chętnie to zrobię. Chodzi o Roberta Kiłdanowicza, do niedawna prezesa Stomilu Olsztyn. Wydymał mnie.

W jaki sposób?

Przeprowadzał mój transfer z Podbeskidzia do Cracovii. Nie wiem, ile na tym zarobił, nie interesowało mnie to. Mieliśmy podpisaną umowę, byliśmy dogadani na słowo, że będzie załatwiał wszystko z klubami. Zbajerował mnie, jak to małolata. Taki fajny gościu w drogim garniaku… Gdy miałem dobrą rundę za trenera Lenczyka w Cracovii, pojawiło się zainteresowanie ze strony innych klubów. Byłem gotowy na wyzwania. Pan Kiłdanowicz mówił: powtórz taką rundę, to zobaczymy. Odpowiedziałem, może trochę na wyrost, że po jeszcze jednej takiej rundzie, to ja będę w kadrze i on nie będzie mi musiał niczego załatwiać. Ani klubu, ani lepszych warunków, czego zrobić nie potrafił albo nie chciał. Po jakimś chciałem rozwiązać z nim umowę, bo nie widziałem sensu dalszej współpracy. Powoli wygasała, a to co miał na mnie zarobić, już zarobił.

Nie zaakceptował tego?

Zaczęło się wygrażanie. No i dostałem pismo z sądu z Olsztyna, że wniesiono przeciw mnie pozew o uregulowanie należności względem pana Kiłdanowicza na kwotę ponad 30 tysięcy złotych. Udałem się z tym do pani Wantuch, która zajmowała się takimi sprawami. Wystosowaliśmy pismo, żeby po tym, co na mnie zarobił – a słyszałem, że były to naprawdę dobre pieniądze – dał sobie spokój. Ostatecznie rozbił tę kwotę na dwie części, 10 tysięcy i ponad 20, bo w grę wchodziło przedawnienie w przypadku tej pierwszej. O drugą mógł się sądzić, ale nie było wielkich szans, że wygra.

Ale ostatecznie wygrał?

Stawiłem się w sądzie. Przed rozprawą spojrzałem na wokandę. Pan Kiłdanowicz przed naszą rozprawą miał inną z zawodnikiem z pierwszej ligi, była moja sprawa, w tym samym dniu jeszcze jedna z innym zawodnikiem. I kolejna w następnych dniach. Pojawił się niepokój. Jego relacje z sędziną były na zasadzie relacji kolegi z koleżanką. Na sali kłamał w żywe oczy. Między innymi o tym, jak to zabiegał o podwyżkę mojego kontraktu w Cracovii. A prawda jest taka, że podwyższyłem go sobie sam. Prezes Filipiak zaprosił mnie na spotkanie, pogadaliśmy i dał mi tę podwyżkę. Ot tak, to była tylko i wyłącznie jego dobra wola, a nie efekt starań mojego „menedżera”. Dowody, które przedstawił, jakieś maile, to było śmiechu warte. Śmie-chu war-te. Krew mnie zalewała. Nie mogłem nic zrobić. A chciałem po prostu wstać i mu przypierdolić. Niestety, moje wnioski zostały odrzucone. Musiałem mu zapłacić całą kwotę plus odsetki. Razem niecałe 40 tysięcy. Dla mnie to były już wtedy duże pieniądze. Nawet nie mogłem się odwołać, bo to prawo przysługiwało od kwoty 60 tysięcy.

Jak wtedy stałeś z kasą?

Najlepiej było w Cracovii. Inni zarabiali więcej, więc za bardzo nie wiem, czym pan Kiłdanowicz się tak chwalił, ale to były dobre pieniądze. Mogłem opłacić wszystkie rachunki, wziąć kredyt, kupić samochód i pomyśleć o odłożeniu czegoś na przyszłość. W Bielsku było gorzej, ale tu zależało mi na tym, by przede wszystkim grać. W Bytomiu czy Stalowej Woli – wiadomo, pieniądze na przetrwanie.

Ale w momencie podjęcia decyzji o zakończeniu kariery miałeś za co żyć?

Kilka lat wcześniej, gdy przechodziłem do Cracovii, dzięki Arkowi Baranowi zostałem klientem firmy Polskie Doradztwo Finansowe, która stara się zabezpieczyć ludziom przyszłość. Tak na marginesie – dziś jestem jej pracownikiem. Po kilku złych inwestycjach i stratach, zacząłem te pieniądze odkładać i zainwestowałem w mieszkanie w Bielsku. W momencie, w którym kończyłem, nie wszystkie środki były dostępne, to miało zabezpieczyć nam dalszą przyszłość, zakładając, że skończę grać grubo po trzydziestce. Pojawił się ból głowy, bo koszty życia były wysokie – jeden kredyt, drugi kredyt, dziecko. Nie widziałem sposobu na dalsze życie. Nie chciałem iść trenować chłopaków za 1200 złotych i gdzieś na jakiś etat, bo zawsze byłem osobą ambitną i chciałem zajmować się czymś, co lubię. Ale wtedy nie to było najważniejsze. Dostałem propozycję od kolegi z Anglii. Usiedliśmy, policzyliśmy, ile muszę zarobić, doszliśmy do wniosku, że w Polsce nie ma na to szans, więc wyjechałem do Londynu. Kolejny życiowy strzał w ryja.

Dlaczego? 

Przez pierwsze cztery dni nie mogłem znaleźć pracy. A uwierz mi próbowałem chwycić się wszystkiego.

Cztery dni to jeszcze nie tak długo. 

Jeśli zostawiasz tutaj rodzinę i siedzisz w małej klitce, w której mieści się tylko łóżko i szafka, w domu z jedną kuchnią, w którym mieszkało ponad 20 osób i płacisz za to 350 funtów tygodniowo, to uwierz mi, to jest długo. W końcu znalazłem w gazecie ogłoszenie firmy sprzątającej. OK, dzwonię, odbiera babeczka z Polski. Okazało się, że firmę tworzyły cztery Polki w wieku 40+. Były zdziwione, że chcę to robić. Zacząłem u nich pracować, trwało to około dwóch miesięcy. Wpadłem w wir pracy. Wstawałem o 5, kończyłem o 22, a gdy udawało się wcześniej, łapałem dodatkowe roboty, takie jak zmywak we włoskiej restauracji. Nie miałem nawet czasu, by spotkać się z rodziną. Wtedy dostałem sygnał od znajomego, że jest praca w Holandii. Zadzwoniłem, okazało się, że faktycznie jest. Następnego dnia wsiadłem w samolot. Oczywiście paniom podziękowałem. Chciały mnie zatrzymać na siłę, taką sobie markę wyrobiłem (śmiech). Ale jakoś nie wiązałem z tym przyszłości.

Tak z ręką na sercu – ciężko było czy żadna praca nie hańbi?

Jeśli nie robi się komuś krzywdy, to żadna praca nie hańbi. Walczyłem o przeżycie, o chleb dla rodziny, więc gdziekolwiek miałbym pracować, to bym tam poszedł. Także po to, by szukać nowych kontaktów. Tak pojawiła się ta Holandia. Samolot, domki pracownicze, nowe życie.

WARSZAWA 25.11.2011 MECZ 15. KOLEJKA T-MOBILE EKSTRAKLASA SEZON 2011/12: POLONIA WARSZAWA - PODBESKIDZIE BIELSKO-BIALA --- POLISH TOP LEAGUE FOOTBALL MATCH: POLONIA WARSAW - PODBESKIDZIE BIELSKO-BIALA JAKUB TOSIK MARIUSZ SACHA FOT. PIOTR KUCZA --- Newspix.pl *** Local Caption *** www.newspix.pl mail us: info@newspix.pl call us: 0048 022 23 22 222 --- Polish Picture Agency by Ringier Axel Springer Poland

Co tam robiłeś?

Pracowałem na magazynie. Tzw. order picking. Nic skomplikowanego. Przyjmowanie zamówień, pakowanie. Udało mi się osiągnąć stabilizację, choć dopiero po trzech miesiącach mogłem ściągnąć rodzinę do Holandii. Znajomy z pracy zaprosił mnie na trening amatorskiej drużyny Football Fanatics. Tam też zacząłem realizować swoje plany, poznałem kilka osób związanych z piłką.

Kiedyś mogłeś myśleć, że do Holandii wyjedziesz, ale do przyzwoitego klubu…

Wiadomo, gdy człowiek zaczyna grać w piłkę, tak to sobie w głowie układa. Wyjazd, inne pieniądze, inna kultura. Życie mnie mocno zweryfikowało. Ale dziś, już po powrocie do Polski, wiem, że to było dla mnie bardzo cenne doświadczenie. Nawet wczoraj, gdy rozmawiałem ze znajomym z Holandii, z którym organizujemy eventy sportowe, powiedziałem, że wreszcie czuję, że żyję.

Opowiedz o tym, co robisz w Holandii. 

Gdy przychodziłem na te treningi, widziałem, że to latanie kilkunastu osób za piłką, które nie bardzo wiedzą, co dzieje się dookoła. Postanowiłem coś zmienić, razem z założycielem tego zespołu. Tylko jedna osoba w Holandii robiła turnieje, wpadliśmy na pomysł, by to rozszerzyć. W czerwcu zeszłego roku zorganizowaliśmy pierwszy event w tej części Holandii. Udało się nam zaprosić 20 drużyn, zebraliśmy sponsorów. Zabawa przez cały dzień dla około 500 Polaków. To nakręciło całą okolicę, nie tylko jeśli chodzi o piłkę. Kiedy przyjeżdżałem do Holandii tych amatorskich drużyn było około 20-30. Teraz jest ich około 70. Z biegiem czasu zaczęliśmy dostrzegać w tym zarówno możliwość zarobkową, jak i szansę na wyciągnięcie Polaków z domów, a to jest jednak problem. Zrobiliśmy jeden event, później turniej mikołajkowy typowo pod dzieci. Ludzie z okolic zaczęli do nas dzwonić z pytaniem, kiedy znów będziemy coś robić. Poszło. Strefa kibica, zrobiliśmy nawet koncert. To urosło do takich rozmiarów, że w czerwcu tego roku zorganizowaliśmy drugą edycję Zaandam Cup, która była ogromnym sukcesem – tak jak na początku jeździliśmy i prosiliśmy się ludzi o jakiekolwiek wsparcie, tak teraz ludzie sami zgłaszali się do nas. Ja niestety wróciłem już do Polski, ale uzgodniliśmy ze znajomym, że dwa razy do roku będziemy dalej takie eventy robić. Czerwiec i grudzień.

Jest frajda? Jesteś znów blisko piłki i to takiej wokół, której jest dużo pozytywnych emocji. 

Jest ogromna frajda. Niedużo tego było w Holandii. A nasze turnieje połączone są z piknikami, jest wiele atrakcji dla dzieciaków, ludzie mogą dobrze pojeść, spędzić cały dzień wśród Polaków, świetnie się bawić. A przy tym pograć w piłkę czy dzięki moim znajomym z Polski, którzy zawsze mnie wspierają, policytować koszulki, z czego dochód przeznaczony jest na cele charytatywne. Ostatnio zebraliśmy tysiąc euro, który przekazaliśmy na rzecz domu dziecka z Bielska-Białej. Przy tym chcemy trwać. Widzimy, że jest to tym ludziom potrzebne.

Wróciłeś na stałe?

Tak, aczkolwiek działalność, którą prowadzę pozwala mi raz w miesiącu czy raz na dwa miesiące jechać do Holandii, by trochę przypilnować interesu, spotkać się ze znajomymi, pograć w piłkę i przygotowywać te eventy, bo to też nie jest prosta sprawa.

Wspominałeś o aktualnej pracy. Czy się dokładnie zajmujesz?

Od zeszłego roku pracuję w firmie, której jestem klientem od czasów gry w Cracovii. Praca w magazynie nie była tym, co chciałem robić. Zawsze kręciły mnie pieniądze. Przy organizacji eventów zauważyłem, że ludzie w Holandii mimo bardzo dobrych zarobków, nie odkładają pieniędzy, nie zabezpieczają się na przyszłość. Stąd mój pomysł, który przedstawiłem w Polsce dyrektorowi i prezesowi mojej firmy – powiedziałem, że będę w stanie rozkręcić to doradztwo w Holandii. W październiku zrobiliśmy szkolenie dla kilkudziesięciu osób pod Amsterdamem. Zakończyłem pracę w magazynie, mogłem przejść na zasiłek, co też było istotne, i tak się zaczęła moja przygoda w doradztwie.

To jest to, co chcesz w życiu robić?

To jest jedna z rzeczy. Chciałbym edukować ludzi, by myśleli o przyszłości. Również tych związanych z piłką, bo widziałem na swoim przykładzie, że pewne rzeczy powinienem robić albo dużo wcześniej, albo inaczej, być może wtedy nie musiałbym wyjeżdżać. Gdy teraz spotykam się zawodnikami, widzę te same błędy. Życie z miesiąca na miesiąc. Gdy przyjdzie moment, w którym trzeba będzie skończyć karierę, mogą nie być przygotowani do życia.

Wątek korupcyjny w twoim życiu to jest coś, czegoś się dziś wstydzisz?

Powiem szczerze, że nie. Absolutnie. Zostałem wciągnięty w jedno wielkie bagno. Aż mnie krew zalewa, gdy to wspominam. Nawet rozmawiałem ostatnio tutaj w Bielsku ze znajomym, doszliśmy do wniosku, że z całego Podbeskidzia najbardziej po dupie dostali nie ci, którzy powinni dostać. Na chłopski rozum – jak osoba, która ma 18 lat i wchodzi do szatni tak, jak rozmawialiśmy, ma brać udział w czymś takim? A nagle się okazuje, że masz zarzuty o coś, z czego kompletnie nie zdawałeś sobie sprawy. Najgorsze było to, że poddaliśmy się dobrowolnie karze, by móc grać w piłkę, niektórzy zostali zawieszeni, inni dostali po kieszeni, a później czytam w mediach, że osoby, które to organizowały, latają na wolności i nie dotknęła ich żadna kara.

Może powiedzmy, że twoją sprawę w sądzie umorzono. Dostałeś karę od PZPN-u.

Tak, w sądzie nie mogli nam nic udowodnić, zresztą z zeznań innych osób wynikało, że 18-latek jednak nie sterował korupcyjnym biznesem i nie był jego częścią.

Co z twoim zamiłowaniem do aniołów? Dalej zbierasz?

Już nie zbieram. Ale są ze mną cały czas. Mam w swojej kolekcji około 300-400 figurek, więc jest mały problem ze składowaniem. Dlaczego już nie zbieram? Anioły towarzyszyły mi mocniej przy piłce, to miało związek z moją wiarą. Dalej jestem osobą wierzącą, w Holandii również uczęszczałem na polskie msze, aczkolwiek było to trudne. Zawsze jak miałem problemy, to uciekałem do tych aniołów, to było coś, co podtrzymywało mnie na duchu. Ale wyjazd trochę mnie nauczył. Zacząłem sobie radzić z pewnymi sprawami, zmieniłem nastawienie.

Jaki napis masz wytatuowany na ręce?

Nie poddawaj się. Anioły.

Rozmawiał MATEUSZ ROKUSZEWSKI  

Fot. FotoPyK

Najnowsze

Ekstraklasa

Pierwszy krok do odbudowy zaufania. Pogoń ograła Puszczę i gra o Europę

Szymon Piórek
6
Pierwszy krok do odbudowy zaufania. Pogoń ograła Puszczę i gra o Europę
1 liga

Kuriozalne pudło Sobczaka na wagę zwycięstwa z Zagłębiem Sosnowiec [WIDEO]

Bartek Wylęgała
0
Kuriozalne pudło Sobczaka na wagę zwycięstwa z Zagłębiem Sosnowiec [WIDEO]

Weszło

1 liga

Prezes nie płaci i myli ludzi. W bramce może stanąć syn sponsora. Witamy w Bielsku!

Jakub Radomski
14
Prezes nie płaci i myli ludzi. W bramce może stanąć syn sponsora. Witamy w Bielsku!
Polecane

„Nie oczekiwałem takiego sukcesu”. Skąd się wziął Jak Jones, sensacyjny finalista MŚ w snookerze?

Sebastian Warzecha
1
„Nie oczekiwałem takiego sukcesu”. Skąd się wziął Jak Jones, sensacyjny finalista MŚ w snookerze?
Niemcy

Święto zamiast zadymy. Gigantyczny ciężar derbów Hamburga [REPORTAŻ]

Jakub Białek
20
Święto zamiast zadymy. Gigantyczny ciężar derbów Hamburga [REPORTAŻ]

Komentarze

0 komentarzy

Loading...