Sporo było w polskich mediach i wśród kibiców szumu po remisie z Kazachstanem. Niektórzy stękali, że może my w sumie nie tacy mocni, jak nas malują, że skoro nam tacy amatorzy pakują dwa gole, to chyba ten ćwierćfinał był sufitem umiejętności, że czas zredukować oczekiwania. Wybierając się wczoraj pod Stadion Narodowy, szybko można było swoje czarne myśli rozwiać i porzucić. Tak wielkiej wiary w zespół, jaka jest teraz, nie było już od dawna i jeśli oczekiwania wobec tej drużyny będą szły w parze z osiągnięciami, to można powoli chłodzić flaszkę.
WSZYSTKIE MULTIMEDIA WYKONANO SMARTFONEM SAMSUNG GALAXY S7 (więcej o GalaxyS7)
Przez kilka tłustych lat byliśmy kompletnie wyposzczeni. Śmiechom i szyderom z polskiej drużyny narodowej nie było końca. Kpiliśmy z farbowanych lisów, z trenerów, z kolejnych dennych porażek. Generalnie głód jakichkolwiek pozytywnych przesłanek, jakiegokolwiek wyniku, który wprawiłby kibiców w radość był ogromny. A gdy już odpaliliśmy, gdy pojechaliśmy na mistrzostwa Europy i porozstawialiśmy po kątach parę cenionych reprezentacji, popadliśmy w emocjonalną euforię i skrajność.
To widać dzisiaj po kibicach. W drodze na wczorajsze spotkanie z Duńczykami, w tramwaju, autobusie, pod stadionem czy w kolejce do bramy czuć było, że te kilka metrów dalej, za pół godziny z hakiem, rozsiadając się wygodnie na krzesełku i wznosząc do góry albo białą, albo czerwoną płachtę tworzącą piękną mozaikę, przyjdzie oglądać nie tylko ćwierćfinalistę Euro, a po prostu drużynę ze światowego topu. Wystarczyło zagadnąć przypadkowego kibica z wymalowaną twarzą, szalikiem, koszulką Lewandowskiego i w biało-czerwonym kapeluszu, by dowiedzieć się, że nic nie jest w stanie zmącić wyśnionego nastroju przez jeszcze wiele, wiele miesięcy.
– Mieszane uczucia po Kazachstanie? – podpytałem gościa, który w tramwaju zarzucał wszystkie przyśpiewki.
– Jakie mieszane uczucia, raz w roku to i kura pierdnie. No zdarzyło się, remis, głupia strata punktów, ale i najlepszym trafiają się takie mecze. Mamy super drużynę, aż chce się dziecko zabrać na mecz, wstydu nie ma, nie będzie miał traumy z dzieciństwa. Jak dorośnie, to nie będzie mi wyrzucał, że mu dzieciństwo spieprzyłem.
Pod Narodowym oczywiście tłumy i potworny gwar. Najgorzej mieli chyba ci, którzy w ostatniej chwili próbowali dorwać bilet i oprócz reklamowania się na kartce papieru próbowali też swoje chęci wyrażać werbalnie. Ich głosy szybko tonęły jednak w śpiewach, bo tego wieczoru kibice przerobili chyba wszystkie numery. Było klasyczne „Poooolskaaaa, białooo-czeeeeerwoni”, było „Doooo booojuuuu, doooo boooojuuu…”, a w zasadzie to każda wypowiedź była zgrabnie zamieniana na melodyjną przyśpiewkę (w tramwaju: „Tu wysiadamy, Polacy, tu wysiadamy!”). Generalnie jeśli nawet najwięksi defetyści spodziewali się, że remis w Astanie wprowadzi niepewność i niepokój, to wczoraj mogli się pozytywnie rozczarować. Pod PGE Narodowym czuło się atmosferę wielkiego święta i to, że za chwilę Polacy rozwalcują Duńczyków na wszystkie możliwe sposoby.
Swoją drogą ilekroć nie wchodziłbym na stadion, tylekroć rozpiera mnie duma z jego istnienia. Tak po prostu, zwyczajnie. Pamiętam czasy, gdy najpoważniejsze mecze rozgrywane były w Chorzowie, a gdy tata zabierał do Warszawy na mniej presitżowy mecz reprezentacji, to nie dość, że wychodziło się czasem zmokniętym jak kura, to jeszcze czekał szereg innych atrakcji (mecz z Kazachstanem – oglądamy, oglądamy, zimno jak cholera i… gaśnie światło). A teraz – pełna profeska. Aż miło odwiedzić.
W trakcie spotkania, z perspektywy trybun, były cztery charakterystyczne momenty uniesienia wśród kibiców:
– pierwszy gol Lewandowskiego
– drugi gol Lewandowskiego
– trzeci gol Lewandowskiego
– wejście Peszki
Autentycznie, gdybym jakimś cudem usnął na trybunach, przyciął klasycznego komara i nagle wybawiłby mnie z błogiego snu tumult i krzyk fanów, to pewnie wyskoczyłbym jak ten debil w górę i zaczął fetować gola. A tu figiel, nic z tych rzeczy. Gdy tylko na telebimie pojawiła się sylwetka Sławka, nagle wielka radość. Oczywiście co większe zgrywusy rzucały żartami, że „he, he, he, szkoda że nie gramy z Finlandią!” albo „pa, Marzena, żadnej setki nie zmarnuje!”, ale generalnie mogę z pełnym przekonaniem powiedzieć, że Peszko zaskarbił sobie już chyba na wieki sympatię kibiców i… pokazał dlaczego warto go powoływać. W sumie nie wnosi zbyt wielkiej wartości piłkarskiej, rzadko kiedy decyduje o rezultacie spotkania, ale jest dobrym duchem drużyny. Od kiedy zameldował się wczoraj na murawie, każde jego zagranie było fetowane, a jego nazwisko przewijało się częściej niż nazwisko Lewandowskiego. Peszko to ulubieniec kibiców i, mam wrażenie, ucieleśniony duch polskiego kibica. Ma się go za gościa, który chętnie pokopie piłkę, ale chętnie też przechyli kieliszek; który jak będzie trzeba to zagryzie rywala, ale po meczu będzie też skory do zabawy i śmieszkowania. Przeciętny Janusz odnajduje w nim po prostu siebie.
Generalnie, jeśli ktoś z was nie miał jeszcze przyjemności zasiąść na Narodowym, wstać do hymnu i w towarzystwie ponad 50 tysięcy osób go odśpiewać, a potem wykonać falę, mocno się poekscytować, a po wszystkim opuścić bramy stadionu i przechylić flaszkę z obcymi (także obcokrajowcami!), musi to zadanie odhaczyć czym prędzej.
Atmosfera? Kapitalna. Emocje piłkarskie? Wymarzone. Euforia po zwycięstwie i nastroje pod stadionem? Imprezowe. Aż żal, że mecze reprezentacji odbywają się tak rzadko, a i czasem, jak na złość, grać trzeba na wyjeździe.
Marcin Borzęcki
WSZYSTKIE MULTIMEDIA WYKONANO SMARTFONEM SAMSUNG GALAXY S7 (więcej o GalaxyS7)