Diego Simeone powiedział o wygranym meczu z Bayernem Monachium, że to jeden z najlepszych meczów w jego karierze trenerskiej i gigantyczny sukces. Jeżeli spojrzeć na Arsene’a Wengera i jego ostatnie dni – Francuz w zasadzie nic nie musi mówić. Sami się domyślamy, że dawno nie odczuwał takiej satysfakcji jak po rozbiciu Chelsea i pokonaniu Basel w wielkim stylu. Po meczu ze Szwajcarami spokojnie tylko wypalił: “Zagraliśmy jak z “The Blues”, więc jest dobrze”. O wiele lepiej niż chyba sam się mógł spodziewać, bo nagle się okazuje, że menedżer nie zardzewiał tak… jakby chcieli tego wszyscy wokół.
Jeżeli całe Wyspy śmieją się od lat z tego, że nie potrafisz zapiąć sobie kurtki. Jeżeli najmłodsi kibice futbolu kojarzą cię z durnych zdjęć, gdzie przybierasz m.in. absurdalną pozę na plaży. A hejterzy i tak na koniec powiedzą, że od dwudziestu lat ze swoim akcentem brzmisz jak szalony profesorek. Kiedy Wenger przyjeżdżał do Londynu, wyglądał piłkarzom starszej generacji na studencika, który na bazie podręczników nauczy ich podejścia do zawodu. Resztę znamy. Kryzys wizerunkowy menedżera trwa jednak od kilku lat, bo plotki transferowe łączące gwiazdy futbolu z “Kanonierami” są odbierane tak jak kandydatura Józefa Wojciechowskiego na prezesa PZPN.
Aż tu wreszcie… początek sezonu, kurz po pogłoskach o Gonzalo Higuainie opada. Szósta kolejka Premier League – derby Londynu z Chelsea. Pierwszy pojedynek z Antonio Conte, który – w ramach pocieszenia – też nie dopiął swego na rynku transferowym, bo Alessio Romagnoli (Milan) i Leonardo Bonucci (Juventus) wykazali się niezwykłym przywiązaniem do swoich klubów i zrezygnowali ze zwielokrotnienia swoich pensji.
Jeden z najlepszych trenerów Starego Kontynentu zamiast cieszyć się ze zdobycia swojego pierwszego skalpu na Wyspach, miotał się przy linii bocznej jak dziabnięty paralizatorem. W furii. W niedowierzaniu. A do tego dnia chwalono go za wszystko. Za to, że na treningach mówi tylko po angielsku i nawet swoim asystentom zakazał włoskiego. Za to, co jego drużyna reprezentowała na Mistrzostwach Europy. I wreszcie – za to, że jest człowiekiem twardo trzymającym się zasad – gorliwym katolikiem (bo media lubią czasem spójne historie o dobrych, choć ekscentrycznych ludziach). Za to, że jest niezwykle interesującym rozmówcą, swego rodzaju artystą (“Przed podpisaniem kontraktu z Chelsea czułem się jak samochód zatrzaśnięty w garażu).
A tu ciach, ciach, ciach. 0:3. I skoro jesteśmy już w motoryzacyjnych klimatach – lanie od gościa, o którym swego czasu “Corriere dello Sport” napisało, że w nowym sezonie będzie jak parkingowy na Emirates. Że będzie zapraszał na murawę, oprowadzał rywala i czekał aż ten się zabawi i będzie gotowy do odjazdu. A tu wygląda na to, że wehikuł Wengera ma prawo przystąpić do rywalizacji z najlepszymi.
Owszem – Conte jako Włoch zna historię znakomitych startów rozgrywek przeróżnych zespołów (to też zresztą domena Wengera). Roma w 2013 roku wygrała na starcie 10 meczów z rzędu. Passa siadła w listopadzie – potoczyło się serią czterech remisów i oddali pierwsze miejsce Juventusowi prowadzonemu przez Conte właśnie (potem jego piłkarze w 18. kolejce rozbili rzymian 3:0). Przed rokiem Inter też przez moment na tyle zachwycał kibiców, że Antonio – już jako selekcjoner – miał powody, żeby przyjrzeć się któremuś z nielicznych Włochów grających na Giuseppe Meazza. Nie zmienia tu jednak faktu, że nie ma na razie powodów, by móc się szeroko uśmiechać. Przekonał się, że David Luiz, Gary Cahill i Branislav Ivanoić to nie tercet BBC: Bonucci, Barzagli, Chielini. A Wenger mógł wrócić do domu i otworzyć wino, bo niezależnie od ubiegłych sezonów – przynajmniej pokazał, że nowa generacja go nie zabija. Bo niektórzy twierdzą, że świat mu kompletnie odjechał i jest winien kontuzji swoich piłkarzy. A tu teoretycznie wiecznie leczący się Theo Walcott ruszył na murawę i gra od początku rozgrywek jak z nut. Choć podobno miał przymierzać przez większość sezonu szpitalną piżamę, a nie koszulkę produkowaną przez Pumę.
Rodak pokonanego przez Wengera Włocha – wielki Arrigo Sacchi – mówił bez fałszywej skromności, że zrewolucjonizował futbol swoim podejściem do pracy w Milanie. O Wengerze dla odmiany mówiono, że był rewolucjonistą. Ale 20 lat temu. Bardzo ostre słowa w jego kierunku wypowiedział Raymond Verheijen – ceniony holenderski trener (wychwalany za przygotowanie fizyczne) i członek sztabów szkoleniowych – między innymi reprezentacji Korei za Hiddinka, Holandii czy Walii. Po pierwsze ocenił, że Francuz otoczył się kompletnymi parodystami w sztabie medycznym, co powoduje kontuzje któregoś z piłkarzy co kilka dni. Po drugie przyznał, że jego metody szkoleniowe były genialne, ale dwadzieścia lat temu. Przed dekadą Wenger miał dać się dogonić reszcie stawki na kontynencie, a teraz po prostu wygłupia się tydzień w tydzień zasiadając na ławce rezerwowych. Media miały naturalnie gigantyczną pożywkę, podkręcając tweety Verheijena jak się da i pytając, co o tym myśli Wenger. Ten i tak miał klasę i tłumaczył parlamentarnie: “Facet myśli, że pozjadał wszystkie rozumy”…
A teraz co robią z nim angielskie media? Łącza z posadą reprezentacji Anglii. Stawiając go w panteonie największych sław. Potencjalnych zbawicieli. Jak mawiał Gianluca Vialli, który też był pokonanym włoskim trenerem CFC przez Wengera – mediów na Wyspach nie idzie traktować poważnie. I jedyną przyczyną, dla której Wenger wciąż nie osiwiał i ma w sobie wigor jest fakt, że też uznaje je za szmatławce. I jeszcze postraszy jak sir Alex Ferguson, którego ponad dekadę temu fani chcieli wygnać z Old Trafford po kompromitacji w Lidze Mistrzów z Lille i Benfiką…