“Z tej grupy można awansować!” – napisał Bogusław Leśnodorski. W TVP Laskowski sypał komplementami jak z rękawa. Pomeczowy Twitter przypominał karnawał albo pierwszy dzień wakacji. Jakbym nie oglądał meczu pomyślałbym, że Legia wygrała na Sportingu trójką, a tak nisko tylko dlatego, że się zlitowała. Problem polega na tym, że mecz widziałem i to nie w telegazecie.
Nie mam pretensji ani do piłkarzy, ani do Jacka Magiery, szat nie ma rozdzierać o co. Kontrolowane 0:2 bez poczucia skrajnej żenady to rezultat na miarę możliwości i moich niewygórowanych oczekiwań. Przegrali, taki jest dystans między jedną a drugą ekipą – zamykamy temat. Jedyne co mnie drażni, to że niektóry w zasadzie chcieliby kuć mit bohaterskiej postawy, niemal heroicznego występu.
Naprawdę aż tak spaczyła nas trauma BVB, żeby popadać w satysfakcję z bezdyskusyjnej porażki, w której nie oddało się nawet celnego strzału?
Tak, Legia w drugiej połowie miała piłkę częściej. Nawet coś próbowała zrobić, a Sporting znowu za wiele nie poszalał. Różnica w postrzeganiu bierze się stąd, że my baliśmy się kolejnego rekordowego oklepu, a tymczasem Sportingowi chodziło o trzy punkty. To osiągnął w pierwszej połowie – dwa podbródkowe, nokaut, faktyczny koniec meczu. Potem absolutna kontrola rezultatu i boiskowych wydarzeń. Legia ani na chwilę nie zbliżyła się do jakiejkolwiek pogoni za wynikiem. Ani na chwilę nie przeszkodziła Sportingowi w tym, co sobie zamierzył. Niby coś tam kopała, ale w sensie ścisłym tańczyła jak Sporting zagrał.
To wynik i mecz do zaakceptowania wzruszeniem ramion, a nie do oprawiania w ramkę. Oprawiać w ramkę takie coś to moim zdaniem największa możliwa szyderka z polskiej piłki, jest to bowiem totalny brak szacunku do niej. Takim meczem mógłby się jarać mistrz Gibraltaru, nie my. Cieszymy się, że rywal nas nie sponiewierał, a tymczasem Łudogorec podjął walkę z PSG, Celtic remisuje z City, Rostów zdobywa pierwszej punkty, Gladbach rzuca wyzwanie Barcy.
Wybaczcie – po prostu nie wypada. Wylewać pomyje za Sporting to przesada, zadowolenie jednak, jakaś radocha – przesada jeszcze większa, może nawet wstyd.
Ja naprawdę znam nasze miejsce i mierzę siły na zamiary. Za sukces uznam, jeśli Legia nie będzie ostatnia w Lidze Mistrzów.
***
Im bardziej przyglądam się przygodzie Legii w Lidze Mistrzów, tym bardziej przypomina mi “Wesele” Smarzowskiego. Miało być święto, miał być rewelacyjny bigos, miała być duma na całą wieś. A tymczasem komplikacje pojawiają się wszędzie. Tam wspaniała fura miała podkreślić splendor imprezy Wojnara, tutaj wisienką na torcie miała być wizyta Realu w Warszawie. I co? I w “Weselu” Paweł Wilczak odstrzeliwuje Wojnarowi palec, a tu mecz przy pustych trybunach. Zamiast święta, szczyt frustracji dla zwykłych kibiców, że oto w mieście Królewscy kontra Legia, a obejrzeć można w pubie.
Zastanawiam się czy tym razem ci, nieliczni którym większość zawdzięcza ów stan rzeczy, nie przegięła na tyle, że wewnątrz trybun dojdzie do – bo ja wiem – jakichś przetasowań, subtelnych ruchów. Pozbawić meczu z Apollonem? No i dobrze! Jakiś Trabzonspor? A kogo to obchodzi. Ale Real? Real Madryt przy Łazienkowskiej? Mecz meczów, najistotniejszy od lat? Nie znam się na środowisku kibicowskim, ale na zdrowy rozum wydaje mi się, że część wcześniej stojąca murem, tym razem mogła pomyśleć – nie no, przegięcie.
To wszystko robi się coraz bardziej surrealistyczne. Trener, który “wprowadził” do LM, a jest błędem dekady. Zamiast zysków, kolejne straty, także finansowe. Mioduski mówi: Jak tak dalej pójdzie, to cała ta zabawa nie ma sensu. Wymarzona Liga Mistrzów, która od lat była celem, która miała dać kopa na rozpęd, wynieść w nową rzeczywistość, a może wykurzyć właścicieli, spowodować tąpnięcie, zimny reset.
Jak w tym porzekadle. Uważaj o czym marzysz, bo może się spełnić.
***
Futbol jest niepodrabialnym scenarzystą, Szekspir mógłby się uczyć. Aktualnie ma zmysł do tragikomedii. Nikt nie wymyśliłby Meresińskiego, nikt nie wymyśliłby legijnego paradoksu lawiny kłopotów z powodu Ligi Mistrzów, nikt nie wymyśliłby też Sama Allardyce’a topiącego swoją karierę w tak spektakularny sposób. Chylę czoła przed jego chciwością, a zarazem gratuluję angielskiej federacji – cztery lata temu zgłosił się do was Pep Guardiola. Przywrócić blask Lwom Albionu – taki miał pomysł na swoją wielkość, zupełnie sensowny. Ale FA wolała Hodgsona. Hodgsona, który zawalił im spektakularnie dwa wielkie turnieje. Po Hodgsonie dali trzy miliony funtów rocznie dali komuś pokroju Allardyce’a.
Ci wyśmiewani piłkarze w porównaniu do angielskich działaczy to mistrzowie świata.
Józef Wojciechowski idący po rządy w polskiej piłce to oczywiście kolejna tragikomedia i śmiesznostraszny kabareton. Autentycznie bawi, że tak niemal kreskówkowa postać, która całą swoją działalnością w polskiej piłce dobitnie pokazywała, że do piastowania kluczowej roli w futbolu się nie nadaje, walczy o panowanie. Straszy już natomiast, że udało jej się zebrać kilkanaście głosów wsparcia, w tym aż siedem z Ekstraklasy.
Mam jednak nieodparte wrażenie, że wszyscy ci, którzy JW wsparli, przeliczyli się mocno. Takie jaja mogły uchodzić w biały dzień dawniej, lata temu, wtedy działacze kręcili lepsze lody, a JW mógłby wszystko. Dzisiaj jedyne co pozostanie wspierającym JW, to spalony burak i konieczność tłumaczeń. Nie ma innej drogi. To się nie uda.
Zresztą, uważam, że część wspierających dała głos na zasadzie: a, i tak nie wygra, ale poklepię go po plecach. Nikomu to nie zaszkodzi, a Józek zapamięta. Może sypnie groszem, zaprosi na imieniny? Pokorne cielę i tak dalej.
***
Jako fanatyk Championship Managera nie mogę nie docenić uroku powyższego screena: 1993 rok, Championship Manager Italia, skład Romy, Totti. Future? “HE IS HAPPY TO STAY AT THE CLUB” i tak zostało aż do końca.
Czasami się zastanawiałem – czy my już z tym Tottim nie przesadzamy. Oczywiście, że to fenomen, oczywiście, że niepojęte jak długo jest na szczycie. Ale zarazem słusznie zauważył mój kolega Tomek Lubczyński: włoski komentator po karnym Francesco z Torino krzyknął – genialne! Ale w tym konkretnym momencie to była tylko strzelona jedenastka, która nic nie dała.
Dlatego bardzo cieszę się, że piękną starość Tottiego tak pięknie wytłumaczył James Horncastle.
“Wielkie Piękno oglądania Tottiego dzisiaj polega na tym, że oglądamy zawodnika, który absolutnie nie łudzi się – wie, że koniec jego kariery jest bardzo bliski. Zamiast się na to wściekać, Totti się w tym rozsmakowuje. Nie ma w nim złości, rozgoryczenia – jest spokój, rodzaj zen, akceptacja kolei rzeczy. Totti przez tą postawę, gdy gra, to docenia każdą sekundę na boisku. Żadna minuta nie idzie zmarnowanie. Próbuje z każdej boiskowej sekundy wycisnąć maksimum, bo wie, że niewiele ich do końca zostało.
To, co obserwujemy, to więc czysta esencja Tottiego. Małe, intensywne dawki, które rozsadzają umysł”.
Patrzę zarazem na Rooneya, który starzeje się brzydko. Roo, też wielki gracz, o wiele bardziej bazował na fizyczności niż Totti. Pewnie nie może się jeszcze pogodzić z zejściem ze sceny, ale przede wszystkim – jeszcze mu na to nie pozwalają. Wszyscy oczekują od niego rzeczy wielkich. Wszyscy rozliczają go jak supergwiazdę, i tak dźwiga te pięć ton oczekiwań, choć gdyby miał tylko rolę pomocniczą, jak Totti, to przecież pewnie byłby bardzo cenny.
I tutaj kryje się zagadka Tottiego, dowód jego wielkości, to, co różni go od innych. On nigdy nie wpadł w tę pułapkę. W jakiś niespotykany sposób udało mu się bezboleśnie przejść od lidera do gościa, który wchodzi na kwadrans, zagra dwa kapitalne podania, i wystarczy, by budzić zachwyt.
Leszek Milewski